Taniec, futbol i włoski mundial

Roger Milla, mistrzostwa świata

Co łączy taniec i futbol? Roger Milla, włoski mundial i jedna z najsłynniejszych celebracji w historii piłki nożnej.

Niewiele wskazywało na to, że Roger Milla w ogóle wystąpi na mistrzostwach świata w 1990 roku. W chwili wyboru składu na turniej Kameruńczyk bronił barw na pół amatorskiej drużyny JS Saint-Pierroise. Drużyny występującej w lidze Reunion - wysepki na Oceanie Indyjskim, zlokalizowanej nieopodal Madagaskaru i będącej "departamentem zależnym Republiki Francji". Egzotyczne miejsce do gry w piłkę.

Co więcej, Roger Milla oficjalnie zakończył swoją reprezentacyjną karierę w 1987 roku.

Napastnik na mundial jednak pojechał i nie była to decyzja jedynie selekcjonera reprezentacji, Rosjanina o melodyjnym nazwisko Niepomniaszczij, ale też prezydenta Kamerunu, pana Paula Biya'ego, który przekonał do powrotu trenera, a następnie samego zawodnika.

Reprezentacja Kamerunu trafiła do grupy z Argentyną, Rumunią i ze Związkiem Radzieckim. Turniej rozpoczęła od niespodziewanego zwycięstwa nad Albicelestes 1:0. W drugim meczu zmierzyła się z reprezentacją Rumunii i wygrała 2:1. Milla strzelił dwa gole, a po pierwszym z nich podbiegł do chorągiewki i wykonał swój ikoniczny taniec. Taniec, który 20 lat później będzie stanowił główny motyw telewizyjnej reklamy Coca - Coli.

"Pomysł na celebrację przyszedł mi do głowy spontanicznie. Nie planowałem tego, ponieważ nie wiedziałem nawet czy trener wpuści mnie na murawę."

Wpuścił, a Milla go nie zawiódł.

Strzelając dwa gole Rumunom, napastnik został najstarszym zdobywcą bramki w historii mistrzostw świata. Miał 38 lat.

Po dwóch zwycięstwach piłkarze Kamerunu byli pewni awansu do kolejnej fazy mistrzostw i nieco rozluźnieni podeszli do ostatniego meczu ze Związkiem Radzieckim. Przegrali 0:4.

W 1/8 finału zawodnicy z Afryki trafili na Kolumbijczyków. Do rozstrzygnięcia zwycięzcy potrzebna była dogrywka. Roger Milla, który pojawił się na boisku w drugiej połowie regulaminowego czasu gry, dwukrotnie pokonał bramkarza rywali. Kolumbijczycy odpowiedzieli raz. Milla był bohaterem, a Kamerun sensacją, bo jako pierwsza drużyna z Afryki awansował do ćwierćfinału mistrzostw świata. Tam lepsi okazali się być Anglicy.

Wydawało się, że piękna historia Rogera Milli właśnie się zakończyła. Jednak cztery lata później zawodnik dopisał jej kolejny rozdział.

Na mistrzostwa świata w 1994 roku Kameruńczyk jechał jako 42 latek. W piłkę grał w swojej ojczyźnie, w klubie Tonnerre Jaunde. Kibice go kochali. "Naciskali, żebym pojechał na turniej, bo byli przekonani, że jestem jedynym piłkarzem, który może strzelić tam gole" - mówił po latach.

Kibice się mylili - Kamerun zdobył trzy bramki, a autorem każdej z nich był inny piłkarz. Jednak wśród strzelców znalazł się też Roger Milla. Trafił do siatki honorowo, w ostatnim meczu fazy grupowej przeciwko Rosji, przegranym wysoko 1:6.

Po oddaniu strzału znów pomknął do chorągiewki i po raz kolejny chciał wykonać swój taniec. Gdy zaczął, koledzy z drużyny wskoczyli mu na plecy. Cieszynka nie była już tak efektowna.

Jednak nadal wyjątkowa. Tym bardziej, że Milla poprawił swój rekord i sprawił, że najstarszy strzelec gola w historii mundiali nie ma już 38, a 42 lata i 39 dni.

***
Szczęśliwego Nowego Roku. Tańczcie dziś jak Roger Milla

3 komentarze:

Samuel Eto'o - brzydkie dziecko o dobrym sercu

Samuel Eto'o, Thierry Henry, FC Barcelona

W 2009 roku sięgnął z Barceloną po potrójną koronę. Rok później wyczyn ten powtórzył z Interem Mediolan. Czterokrotnie uznawano go za najlepszego afrykańskiego piłkarza roku - żaden inny zawodnik nie dostąpił tego zaszczytu tak często. Z osiemnastoma golami na koncie jest najlepszym strzelcem w historii Pucharu Narodów Afryki, a z ponad stoma bramkami mieści się też w najlepszej dziesiątce strzelców wszech czasów Dumy Katalonii. A przecież jego poważna kariera rozpoczęła się od zderzenia ze ścianą w Madrycie, gdy pewnego wyjątkowo zimnego dnia, mając niespełna 16 lat, wylądował w stolicy Hiszpanii, ubrany w krótkie spodenki i kolorowy T-shirt...

Samuel Eto'o dorastał w warunkach lepszych niż wielu jego rówieśników. Pensja ojca-księgowego pozwalała zapewnić rodzinie odpowiedni byt. Jednak Eto'o nie był ślepy i doskonale widział, jak żyją ludzie w portowym mieście Duala w południowo- zachodniej części Kamerunu. Widział i nigdy nie zapomniał...

Młody Samuel uczył się futbolu, jak wielu, kopaniem piłki na ulicy. W wieku 11 lat trafił do Akademii Piłkarskiej Kedji. Cztery lata później siedział już w samolocie lecącym do wspomnianego wcześniej Madrytu, by rozpocząć treningi w drużynie B tamtejszego Realu. Szybko musiał opuścić Królewskich. Drużyna młodzieżowa spadła do III ligi, gdzie przepisy zabraniały wówczas występów zawodnikom spoza Unii Europejskiej.

Eto'o rozpoczął swoją tułaczkę. Trafił na wypożyczenia do Leganes i Espanyolu, a następnie do Realu Mallorca, gdzie wreszcie udało mu się osiąść na dłużej. Po czterech latach gry na Majorce, tamtejszy Real stawał się za ciasny. Eto'o zdążył zostać najlepszym strzelcem klubu w historii występów w najwyższej klasie rozgrywkowej i przeniósł się do FC Barcelony.

Pod wodzą Franka Rijkaarda dotarł na piłkarski top. Zgarniał trofea klubowe i indywidualne. W 2005 roku był trzeci w plebiscycie FIFA na najlepszego piłkarza na świecie. Dwa razy wygrał Ligę Mistrzów, trzy - mistrzostwo Hiszpanii.

Największym problemem Samuela Eto'o była jego łatwość do popadania w konflikty. Zawodnik zawsze uważał się za poszkodowanego, sam nazywał się brzydkim dzieckiem i podkreślał, że przez całe życie musi pracować ciężej niż inni.

Kameruńczyk rzekomo odmówił wejścia na boisko w meczu przeciwko Racingowi Santander w lutym 2007 roku. Eto'o wracał wówczas po długoterminowej kontuzji i jak sam przyznał, powiedział trenerowi, że woli pojawić się na murawie w końcówce spotkania. Holenderski menedżer odebrał to jako wyraz braku chęci do gry.

Po Rijkaardzie szatnię Barcelony przejął Pep Guardiola i od razu wszedł w konflikt z Samuelem Eto'o. Napastnik czuł się przez niego upokarzany. Według relacji zawodnika, Pep chciał odebrać mu koszulkę z numerem "9". Panowie nie rozmawiali ze sobą, Eto'o nie chciał nawet patrzeć na twarz szkoleniowca. W 2014 roku w studiu telewizyjnym przed Gran Derbi, Eto'o z szyderą na ustach opowiadał o swojej relacji z Guardiolą. Nazywał go przeciętnym piłkarzem, mówił o braku szacunku ze strony trenera, wbijał szpilę za szpilą.

Toczył też wojnę ze swoim bohaterem z dzieciństwa - Rogerem Millą. Na mundialu w 1990 roku Milla prowadził Kameruńczyków do historycznego ćwierćfinału, a w tym czasie dziewięcioletni Eto'o po każdym meczu "biegał po ulicach Duali i nikt nie był w stanie go zatrzymać, bo był tak szczęśliwy". Jako dziecko był nazywany "młodym Millą". A starszy Milla cały czas marzył o triumfie reprezentacji w mistrzostwach świata i po latach zarzucał Samuelowi, że ten nie zrobił nic wielkiego dla reprezentacji narodowej. Eto'o odpowiadał mu, że "zdobywa trofea w klubach, a jego kariera nie kończy się na jednym ćwierćfinale."

Pokochał za to Jose Mourinho, z którym współpracował w Interze, a później w Chelsea. Portugalczyka nazywał "kimś więcej niż trenerem", podkreślał, że przemawiają tym samym językiem - "językiem prawdy". To Mourinho przekonał go do przenosin do Mediolanu, mimo że rodzina zachęcała do transferu do mocno zainteresowanego Manchesteru City. To z Mourinho konsultował też przeprowadzkę do ligi rosyjskiej, gdzie stał się najlepiej zarabiającym piłkarzem na świecie.

W jednym z wywiadów Eto'o wspominał, że gdy zaczął dostawać pieniądze za kopanie piłki i co tydzień na jego konto wpadało 130 dolarów, pozytywnie zaskoczony ojciec zapytał go, "czy to w ogóle możliwe, by na futbolu zarabiać tak dobre pieniądze". W Anży Machaczkała za rok gry pobierał 17 milionów funtów...

Eto'o nie trwoni ogromnego majątku. Jest przekonany o tym, że świat gorzej traktuje mieszkańców Afryki i postanowił to zmienić. W 2006 roku stworzył fundację, która wspiera najbiedniejszych i walczy z wykluczeniami. Eto'o sponsoruje sprzęt dla afrykańskich szpitali i wysyła utalentowanych piłkarsko chłopców na treningi do Europy. Walczy z rasizmem, którego sam często bywał ofiarą. Eto'o chce być afrykańskim bohaterem, chce być jak Nelson Mandela, z którym odbył prywatną rozmowę, i którą uważa za jeden z najważniejszych momentów swojego życia.

"Tutaj jest moja ziemia. Tutaj jest moja radość. Tutaj jest moje życie. Jestem częścią tej ziemi. To, jakim jestem piłkarzem, a przede wszystkim człowiekiem, zawdzięczam temu, skąd pochodzę. Swojej ziemi daję całą swoją miłość."

"Wszystko co mam to piłka i Boża pomoc" - piłce sam dał wiele, pomoc przekazuje dalej.

1 komentarze:

Cafu - z brazylijskich faweli do piłkarskiego raju


cafu brazylia piłka nożna

Według jednej z anegdot, kiedy młody Marcos Evangelista de Morais przychodził na świat w mieście Itaquaquecetuba w czerwcu 1970 roku, personel medyczny szpitala mocno się zirytował. W tym samym czasie reprezentacja Brazylii z przeżywającym drugą młodość Pelém grała na mundialu z Anglią, a jak wiadomo, w Kraju Kawy nie ma nic ważniejszego niż piękna gra. Być może, gdyby pielęgniarki zdawały sobie sprawę, że za chwilę odbiorą poród przyszłego kapitana, dwukrotnego mistrza świata i rekordzisty pod względem występów w reprezentacji, podeszłyby do narodzin z większym entuzjazmem...

Cafu wychowywał się w fawelach Jardim Irene - w miejscu z pozoru słonecznym, które w rzeczywistości skryte było w mroku biedy i przestępczości. Trudne warunki życia i godziny spędzone na boiskach wśród lepianek nauczyły go trzech rzeczy. Pierwszą z nich była nieustępliwość, która w przyszłości pozwoli mu nieustannie ganiać wzdłuż bocznej linii boiska. Druga to technika, której popis da w 2000 roku w meczu derbowym AS Roma - Lazio, kilkukrotnie podbijając piłkę nad bezradnym Nedvedem. Trzecia lekcja, być może najważniejsza, nauczyła go szacunku do tych, których los nie rozpieszcza i zaowocuje utworzeniem fundacji wspierającej dzieci z brazylijskich nizin społecznych.

Piłkarskie początki legendarnego obrońcy nie należały do najłatwiejszych. Na początku lat 80. został odrzucony przez kilka szkółek lokalnych klubów. Wreszcie dano mu szansę w São Paulo, gdzie zadebiutował w 1989 roku. Dwa lata później był mistrzem kraju. Cztery lata później miał na koncie dwa tytuły Copa Libertadores.

W São Paulo trafił na trenera Telê Santanę - byłego selekcjonera reprezentacji Brazylii, który z kadrą wykręcił rozczarowujące wyniki podczas mistrzostw świata w 1982 i 1986 roku. Natomiast na drodze Cafu, Santana odegrał rolę kluczową. Do tej pory brazylijski zawodnik grał na boku pomocy. Jego przydomek pochodzi przecież od byłego skrzydłowego Cafuringi. Santana przesunął piłkarza na prawą stronę obrony. Cafu przyznał, że początkowo występy w formacji defensywnej nie sprawiały mu radości, lecz z czasem przekonał się do tej pozycji. Warto było się pomęczyć - w 1994 roku Cafu został uznany najlepszym piłkarzem Ameryki Południowej.

Po tym sukcesie obrońca postanowił wykonać kolejny krok w swoim życiu i spróbował swoich sił w piłce europejskiej. W 1995 roku trafił do Realu Saragossa, wygrał Puchar Zdobywców Pucharów... i w tym samym roku powrócił do ojczyzny. Reprezentował barwy Juventude i Palmeiras, lecz wciąż w głębi duszy marzył o podboju Starego Kontynentu.

W 1997 roku usłyszał wycie wilka i przeniósł się nad rzekę Tyber - do Romy czeskiego szkoleniowca Zdenka Zemana. Zeman pragnął grać piłkę piękną, dynamiczną, niezwykle ofensywną - idealną dla Cafu. We Włoszech Brazylijczyk cieszył się futbolem, sprawiał radość sobie i kibicom z podziwem przyglądającym się jego kolejnym rajdom po prawej stronie boiska. W 2001 roku AS Roma sięgnęła po swój trzeci, i do tej pory ostatni, tytuł mistrza kraju. Cafu był bohaterem.

Zwieńczeniem kariery klubowej miał być AC Milan. Wielki AC Milan z początku XXI wieku. Cafu przeniósł się do Mediolanu w 2003 roku i od razu wskoczył do kultowej dziś jedenastki z takimi ikonami futbolu jak Dida, Paolo Maldini, Alessandro Nesta, Andrea Prilo, Kaka czy Andrij Szewczenko. Cafu tworzył pozycję bocznego obrońcy na nowo. Zachwycał wydolnością, skuteczną grą w defensywie i szaleńczymi rajdami w ofensywie. Z wielką odwagą dobiegał do końcowej linii boiska pod bramką przeciwnika i wycofywał do wbiegającego w pole karne kolegi z drużyny. Oprócz perfekcyjnych wrzutek, to był jego znak firmowy. Na Półwyspie Apenińskim nazywano go Pendolino, bo woził rywali tam i z powrotem. Nie miał litości, a mimo tego zawsze przechadzał się uśmiechnięty. Sprawiał wrażenie, jakby nigdy się nie męczył. Sir Alex Ferguson powiedział, że Cafu musi mieć dwa serca. Artysta Pirlo nazywał go "trendsetterem" nowoczesnego prawego obrońcy. Z Milanem zdobył mistrzostwo Włoch, Superpuchar kraju, Superpuchar Europy, Ligę Mistrzów i Klubowe Mistrzostwo Świata. Jednym słowem - wszystko.

Kariera reprezentacyjna to kolejna piękna historia. W żółtej koszulce debiutował w 1990 roku. Cztery lata później był już mistrzem świata. Podczas amerykańskiego mundialu z 1994 roku zagrał w trzech meczach. Za każdym razem wchodził z ławki rezerwowych. W tym najważniejszym spotkaniu, w finale, pojawił się na murawie w 21. minucie, bo kontuzję odniósł Jorginho. Nie czuł wielkiej presji. - "Presję czuli faceci wykonujący jedenastki w konkursie rzutów karnych" - stwierdził w rozmowie z FIFA.

W 1998 roku stanął przed szansą obrony tytułu mistrza świata, jednak w finale Francuzi zdeklasowali Brazylijczyków. Eksperci mówili po meczu, że Francja wcale nie była tak mocna, za to Brazylia beznadziejna. Cafu miał inne zdanie: - "Wiele osób uważa, że graliśmy słabo, ale takie stwierdzenie umniejsza sukces rywali."

Przed swoim trzecim mundialem w 2002 roku przeżył mały kryzys. W jednym z meczów otrzymał czerwoną kartkę. Selekcjoner Luxemburgo się wściekł i odebrał mu opaskę kapitańską. Trener nie wytrwał jednak długo na swoim stanowisku i został zmieniony przez Luisa Felipe Scolariego. Ten kapitanem uczynił Emersona, który złapał kontuzję i nie mógł zagrać na mistrzostwach w Korei i Japonii. Cafu wrócił do łask. Na jego ramieniu znów pojawiła się opaska.

Na azjatyckich boiskach Brazylijczycy nie mieli sobie równych. Dotarli do finału, gdzie przeciwnikiem byli Niemcy. Był to trzeci finał dla Cafu. Historyczny, bo żaden inny piłkarz nie grał w trzech decydujących meczach mundialu z rzędu. W Jokohamie Ronaldo dwukrotnie pokonał Oliviera Kahna i dał piąty tytuł Canarinhos. 

Podczas wznoszenia Pucharu Świata Cafu krzyknął, myśląc o swojej żonie: "Kocham cię, Regina". Unosząc Puchar miał na sobie koszulkę meczową, na której napisał flamastrem "100% Jardim Irene". W najważniejszym momencie swojego życia, będąc na piłkarskim szczycie, oddał hołd ukochanej osobie i ukochanemu miejscu. 

"Wszystko co mam, zawdzięczam fawelom Jardim Irene. [..] Chciałem udowodnić wszystkim, że człowiek pochodzący z tak skromnych okolic, człowiek bez perspektyw, może być wielkim sportowcem i dobrą osobą."

Marcosie Evangelista de Morais, udowodniłeś.

1 komentarze:

To jest futbol



Kiedy w 1977 roku Maradona debiutował w barwach reprezentacji Argentyny na legendarnej La Bombonerze, Pele grał swój ostatni sezon w amerykańskim New York Cosmos. Koszulki reprezentacyjnej nie zakładał już od 6 lat. 

Nie mieli okazji, by zmierzyć się w bezpośrednim pojedynku na murawie i udowodnić światu, a przede wszystkim sobie, kto był tym największym z wielkich. Messi i Ronaldo spotykają się kilka razy w roku i walczą na gole. Maradona i Pele zmuszeni byli znaleźć inne pole walki. Postanowili bić się na słowa.

I tak Diego z wypisaną na twarzy szyderą zastanawiał się, dlaczego ludzie porównują go do Pelego, skoro "za czasów Brazylijczyka rywale nie ruszali się po boisku". Pele przekonany był o swojej wyższości i głosił, że "jest dla piłki tym, kim dla muzyki i sztuki byli odpowiednio Beethoven i Michał Anioł". Oskarżał Argentyńczyka, że ten, ze swoim zachowaniem i słabością do używek, gorszy młodzież. Maradona odgryzał się, nazywając Pelego "maskotką w rękach rządzących piłką" i odsyłał go do muzeum. Było ostro, brzydko i, zwłaszcza w kontekście tych nazwisk, niegodnie. 

Ich wojna zakończyła się oficjalnie przed Euro 2016, kiedy obaj wzięli udział w meczu pokazowym. Jednak prawdziwy rozejm podpisano rok później - w piątek, 1 grudnia 2017 roku na Kremlu. 

Schorowany, poruszający się na wózku inwalidzkim, ale szczęśliwy Pele i całujący go Maradona. Mówi się, że piłka to piękna gra. To prawda. Ale to piękno to niekoniecznie gole, dryblingi i niespodziewane zwroty akcji, lecz właśnie takie momenty, jak ten uwieczniony na zdjęciu.

Na zdjęciu, które porusza wyobraźnię zarówno pokolenia, które miało to szczęście śledzić tych panów w telewizji, jak i pokolenia, które musi ratować się kompilacjami na Youtubie. Na zdjęciu, które niesie ze sobą wszystko to, co w piłce najważniejsze - szacunek, radość i emocje. Na zdjęciu, które podobnie jak jego bohaterowie, przejdzie do historii tej pięknej gry.

0 komentarze:

Egzotycznie czyli pięknie


Mistrzostwa świata więc i egzotyka. I tak trzeba żyć! Chciałem rywala z Afryki. Jest rywal z Afryki. Chciałem Japonię. Jest Japonia. Nie chciałem Hiszpanów. Nie ma Hiszpanów.

Grupa bez wyraźnego faworyta. Nie mam problemu, by wyobrazić sobie, jak w czerwcu wygrywamy z Kolumbią, ale też nie niemożliwy wydaje się scenariusz, według którego tracimy punkty z Senegalem.

Spotkanie z Kolumbią pełne będzie dodatkowych smaczków, a o to w takich imprezach chodzi. Lewandowski powalczy z Jamesem na strzelnicy, a Glik z Falcao będą mieli okazję wymienić się trochę mniej uprzejmymi szturchańcami niż ma to miejsce po strzelonych golach dla Monaco. Szczęsny i Ospina przypomną sobie czasy, gdy tarzali się po ziemi w boju o ławkę w Arsenalu. No i przed meczem każdy sobie odświeży Narcosa.

Senegal na papierze wygląda naprawdę solidnie. Będzie dym na skrzydłach, szczególnie na tym, gdzie szalał będzie Mane. Oby grał na Piszczka.

Mecz z Japonią to kwiat kwitnącej wiśni na torcie. Husaria kontra samuraje. Wódka kontra sake. Schabowy kontra sushi. Potężny wiedźmin kontra chłopczyk z czarnym zeszytem. Mój wymarzony rywal. Ale też oczywiście niełatwy. Mają piękne stroje, dostojny hymn, naprawdę fajną paczkę z Kagawą na czele i trenera Halihodzicia, który zjeździł pół świata i był blisko sprawienia sensacji z reprezentacją Algierii na poprzednim mundialu.

Nie ma sensu rozdzielać miejsc w grupie, tym bardziej, że tak naprawdę nie wiemy, jak grać z tymi rywalami. Kiedy ostatni raz podejmowaliśmy Kolumbię, Tomasz Kuszczak wyciągnął się jak struna, a Dariusz Szpakowski obwieścił, że "mamy sytuację niecodzienną". Japonia przyjechała do nas w 2002 roku, strzeliła dwa gole i wróciła do domu oglądać anime. Z Senegalem nigdy nie graliśmy. Dużo interesujących sparingów przed nami.

Mam jednak wymarzony scenariusz. Wychodzimy z grupy, w 1/8 trafiamy na Anglików, Lewy pakuje trójkę, Kane trójkę, remis, rzuty karne. A w nich dumni Synowie Albionu, zgodnie ze swoim poszanowaniem dla tradycji, odpadają.

Wielość kultur, wielość stylów i to wszystko w naszej grupie. To są mistrzostwa świata. To będzie piękny turniej.

0 komentarze:

Juan Román Riquelme - piłkarz z innej epoki


Kiedy oglądało się go w akcji, można było odnieść wrażenie, że Riquelme przeniósł się w czasie - grał tak, jak nikt już nie grał. Krążył z piłką przy nodze w środkowej strefie boiska otoczony wiankiem przeciwników. Wśród nich tańczył swoje tango, nie bał się wbiec w najbardziej zagęszczone przez rywala tereny. Często zwalniał tempo akcji, a mimo tego był demonem prędkości, bo myślał szybciej niż inni. Truchtał, bawił się grą i w najmniej spodziewanym momencie podawał do kolegi, odprowadzając go pod bramkę czerwonym dywanem. Zdarzało mu się zagrywać na pozór niebezpiecznie - przez środek boiska. Na pozór, bo każde podanie przemyślane było sto razy i wymierzone co do centymetra. Poruszając się z piłką przy nodze przypominał zawodnika wyjętego żywcem z youtubowych kompilacji prezentujących wielkich graczy z lat 80.

Urodził się w 1978 roku, dzień przed finałem mundialu, w którym Mario Kempes dał Argentyńczykom pierwszy w historii tytuł mistrza świata. Dorastał w trudnych warunkach - pełna przemocy dzielnica, w domu bieda, a oprócz młodego Juana Romána rodzice mieli do wykarmienia jeszcze dziesięcioro dzieci. W wieku dziesięciu lat Riquelme odkrywa szokującą tajemnicę - jego ojciec jest liderem niebezpiecznego gangu.

Riquelme znaczy Boca Juniors. W świetle reflektorów La Bombonery spędził łącznie 13 lat, rozegrał ponad 300 meczów. Ulubieniec fanatycznych kibiców. W 2008 roku został uznany przez fanów za najlepszego piłkarza w historii Boca - prześcignął samego Diego Armando Maradonę. W granatowo - żółtej koszulce pięciokrotnie zostawał mistrzem Argentyny, trzy razy sięgnął po puchar Copa Libertadores.

Trudy dzieciństwa z pewnością odbiły się na późniejszym charakterze piłkarza - Riquelme źle się czuł, gdy był jednym z wielu, zawsze potrzebował być w centrum uwagi. Nie bał się jasno wygłaszać swoich racji.

W 2002 roku Argentyńczyk przechodzi z Boca do Barcelony. Kilka dni przed dopięciem transferu jeden z braci piłkarza został uprowadzony. Riquelme wypłacił okup porywaczom, a następnie przeniósł się do stolicy Katalonii. Uciekał do lepszego świata ze świadomością, że w tym gorszym pozostawia rodzinę. Jednak klamka już zapadła.

W Barcelonie Riquelme spotyka Louisa van Gaal. Kosa trafiła na kamień. Holenderski szkoleniowiec nie był zwolennikiem talentu Riquelme, to zarząd zdecydował o transferze. Co więcej, van Gaal uważał, że Juan Román trafił do Barcelony wyłącznie ze względów polityki klubu. Argentyński rozgrywający był wystawiany przez menedżera na pozycji skrzydłowego. Van Gaal oczekiwał też od niego nieustannej walki o piłkę. Riquelme był artystą i żądał praw artysty. Pragnął kreować i nie zamierzał brudzić się grą defensywną. W Barcelonie wytrzymał rok. Musiał ustąpić miejsca pewnemu młodemu Brazylijczykowi z kręconymi włosami - Ronaldinho.

Zarząd Barcy zdecydował się wypożyczyć Argentyńczyka. Na chętnego nie trzeba było długo czekać. Po jednym sezonie na Camp Nou Riquelme trafia do Villarreal. Tam spędzi najlepsze lata swojej europejskiej przygody.



W Villarreal był Bogiem i traktowano go jak Boga. Miał osobny parking, a konflikty z trenerem Manuelem Pellegrinim były codziennością. Najważniejsze jednak, że Riquelme ciągnął drużynę do sukcesów. Wówczas dziennik Marca okrzyknął go mianem "najbardziej artystycznego piłkarza w Europie". Obok takiego zawodnika inni gracze rośli. W sezonie 2005/2006 Villarreal osiąga swój najlepszy wynik w historii - kończy sezon na trzeciej pozycji w lidze. Jednak przede wszystkim robi furorę w Lidze Mistrzów.

Hiszpański klub dotarł aż do półfinału, gdzie lepszy okazał się londyński Arsenal. W pierwszym meczu Villarreal przegrywa na wyjeździe 1:0. Rewanż, który zapadł w pamięć między innymi z powodu wiewiórki biegającej po murawie, zakończył się bezbramkowym remisem. Finał był na wyciągnięcie ręki. W końcówce drużyna Villarrealu miała rzut karny. Do piłki podszedł Riquelme. Gola nie strzelił.

W reprezentacji narodowej zadebiutował już w 1997 roku, lecz kluczowym piłkarzem kadry został dopiero, gdy jej selekcjonerem był Jose Nestor Pekerman, a więc w latach 2004 - 2006. Pekerman darzył pomocnika wyjątkowym uczuciem. W jednym z wywiadów selekcjoner stwierdził, że "gdyby Riquelme był Brazylijczykiem nazywalibyście go Riquelminho i uznawali za jednego z najlepszych na świecie".

Argentyna prowadzona przez Pekermana grała pięknie na mundialu w 2006 roku. Riquelme był wówczas podstawowym zawodnikiem drużyny, która śmiało mogła myśleć nawet o tytule mistrza świata. Niestety, w ćwierćfinale Argentyńczycy trafili na Niemców i odpadli po konkursie jedenastek.

Po odejściu selekcjonera pozycja Juana Romána w kadrze powoli słabła. Jego ostatnim ważnym momentem w błękitno - białej koszulce był występ na Igrzyskach Olimpijskich w 2008 roku, gdzie Argentyńczycy wygrali cały turniej. Jednak za wygranie Igrzysk nie zostaje się legendą, zwłaszcza w Argentynie.

Juan Román Riquelme kochał piłkę, Boca Juniors i swoją matkę. O pierwszej mówił, że jest dla niego wszystkim i wszystko jej zawdzięcza. Człowieka, który ją wynalazł, uważał za geniusza. Boca darzył tak wyjątkowym uczuciem, że przez 12 miesięcy reprezentował barwy klubu, mimo że nie otrzymywał za to pieniędzy.

Lecz najważniejsza w życiu Riquelme była jego matka. Gdy w 2006 roku trafiła do szpitala, zawiesił karierę reprezentacyjną. Nie chciał, by skierowana w jego stronę krytyka za przegrany mundial, sprawiała ból ukochanej osobie. Z ojcem nie łączyła go taka więź. W jednym z wywiadów piłkarz przyznał, że ojciec nigdy go nie chwalił, zawsze znajdował powód, by go skrytykować.

Na boisku Riquelme sprawiał wrażenie wiecznie przygnębionego. Kibice i dziennikarze zarzucali mu, że rzadko się uśmiecha. Tymczasem on wolał sprawiać, że to ludzie oglądający jego grę uśmiechali się od ucha do ucha.

Przemek Gołaszewski

1 komentarze:

Giovanni van Bronckhorst - piłkarz, przez którego zwariował cały naród


Strzelił wiele widowiskowych goli, ale z tym najpiękniejszym czekał do swojego przedostatniego meczu. Triumfator Ligi Mistrzów, zawodnik, który zdobywał mistrzostwo w każdym kraju, w którym grał.

Do Feyenoordu Rotterdam Givanni van Bronckhorst trafił w wieku 7 lat. Przeszedł przez wszystkie szczeble szkółki holenderskiej drużyny. Po pięciu latach gry w seniorskim zespole i zdobyciu tytułu mistrza kraju skończyła się jego pierwsza przygoda z klubem. Jednak Giovanni i Feyenoord byli na siebie skazani...

W 1998 roku holenderski szkoleniowiec Glasgow Rangers, Dick Advocat, zapragnął mieć go w swojej drużynie. Van Bronckhorst zgodził się na transfer i za blisko sześć milionów funtów trafił do Szkocji. Najczęściej grał jako środkowy pomocnik, wbiegał w pole karne z głębi pola i próbował strzałów z dystansu. W niebieskiej koszulce Rangersów dwukrotnie wygrał ligę i krajowy puchar, raz zwyciężył w Pucharze Ligi.

Giovanni wpadł w oko Arsene'a Wengera. Kiedy Emmanuel Petit opuścił Arsenal, francuski szkoleniowiec w osobie van Bronckhorsta widział idealnego następcę do gry w środku pola. Do Anglii przychodził więc z wielkimi nadziejami, a na jego barkach ciążyła też spora presja. Niestety, po kilku miesiącach Holender zaczął mieć problemy z kolanem. Nie grał tyle, ile by sobie tego życzył. Mimo tego, wygrał ligę, Puchar Anglii i Tarczę Wspólnoty.
W 2003 roku przenosi się do budowanej na nowo przez Franka Rijkaarda Barcelony. W Hiszpanii z koszulki znika jego nazwisko - van Bronckhorst znany jest po prostu jako 'Gio'.

W 2006 roku Duma Katalonii triumfuje w Lidze Mistrzów. Van Bronckhorst jest jedynym graczem Barcelony, który zagrał w każdym meczu tamtej edycji turnieju. Na hiszpańskich boiskach występował do 2007 roku. To tam stał się rasowym lewym obrońcą. Do Pucharu Europy dołożył dwa mistrzostwa kraju i dwa Puchary Hiszpanii. Następnie wrócił do Feyenoordu, gdzie zakończył karierę. Dziś jest menedżerem swojego pierwszego i ostatniego klubu. W nowej roli udało już mu się wygrać ligę i Puchar Holandii.

W drużynie narodowej napisał kolejną piękną historię. Wystąpił w 106 meczach. Grał na trzech mundialach i trzech turniejach o mistrzostwo Starego Kontynentu. Na mistrzostwach świata w 2006 roku obejrzał czerwoną kartkę w słynnej Bitwie o Norymbergę - w meczu 1/8 finału przeciwko Portugalii, w którym arbiter pokazał cztery czerwone i szesnaście żółtych kartek. Pierwsze "żółtko" Gio złapał po faulu na swoim klubowym koledze - Deco. Kilkadziesiąt minut później obaj zawodnicy siedzieli pod tunelem prowadzącym do szatni i żywo dyskutowali o starciu, którego końcówkę śledzić musieli zza linii bocznej.

W półfinale mistrzostw świata w 2010 roku przeciwko Urugwajowi strzelił gola życia. Przyjął piłkę w odległości ponad 30 metrów od bramki. Uderzył w kierunku dalszego rogu. Bramkarz Urugwaju, Fernando Muslera, zdołał jeszcze lekko musnąć piłkę nim ta odbiła się od słupka i wpadła do bramki. - Widziałem w telewizji szaleństwo kibiców w Holandii. To strasznie ekscytujące, kiedy sprawiasz radość tylu ludziom. Boję się nawet pomyśleć, co może wydarzyć się w naszym kraju, kiedy wygramy finał - komentował kilka dni po meczu.

Finału jednak nie wygrali. Mecz o Puchar Świata miał być kwintesencją jego kariery, którą zakończył po ostatnim gwizdku decydującego spotkania. Marzył o tym, by jako kapitan drużyny narodowej, w swoim ostatnim występie zrobić to, co nie udało się wielkiemu Johanowi Cruyffowi w roku 1974 i Ruudowi Krolowi cztery lata później - unieść najważniejsze piłkarskie trofeum. Hiszpanie okazali się zbyt silni. To Iker Casillas wzniósł 6-kilogramową statuetkę, a van Bronckhorst musiał pocieszyć się srebrnym medalem. Tak samo jak Johan Cruyff i Ruud Krol...

Przemek Gołaszewski

1 komentarze:

Młodziutki Grosso - bohater Italii


"Gooooool! Gooooooool! Iaquinta strzelcem bramki! - krzyczał w 119. minucie półfinałowego meczu mistrzostw świata w Niemczech oszalały Dariusz Szpakowski. "Grosso, to był Grosso!" - dodał po kilku sekundach.

Tak to był Grosso. Fabio Grosso. Kultowy, przez wpadkę Dariusza Szpakowskiego zwany młodziutkim (choć w tamtym momencie miał 29 lat) i budzący ogromną sympatię lewy obrońca Squadra Azzurra. Bohater niemieckiego mundialu. Wyróżniał się nie tylko ofensywnym stylem gry, ale też wzrostem - 190 centymetrów niekoniecznie musiało sprzyjać eleganckim szarżom wzdłuż linii bocznej boiska, z których był znany. Jemu centymetry nie przeszkadzały - dodawały za to kolorytu jego specyficznemu sposobowi biegu.

Seniorską karierę zaczynał w małym klubie Renato Curi jako lewoskrzydłowy, stąd jego zamiłowanie do akcji ofensywnych. W 2001 roku skauci występującej w Serie A Perugii odnaleźli go kopiącego piłkę na czwartym poziomie rozgrywkowym i wynieśli na włoskie salony. W nowym klubie grał przez trzy sezony. To w Perugii przekwalifikowano go na lewego obrońcę. W tym czasie debiutował też w reprezentacji narodowej. W styczniu 2004 roku niespodziewanie żegna się z Serie A i przenosi do grającego na zapleczu pierwszej ligi Palermo. Rozstanie z najwyższą klasą rozgrywkową nie trwa długo - Grosso przyczynia się do awansu i po sześciu miesiącach wraca do elity.

Nadchodzi rok 2006. Selekcjoner drużyny narodowej Italii, Marcello Lippi, wybiera swoich żołnierzy na niemiecki mundial. Jednym ze szczęśliwców jest "młodziutki" Grosso. Argumentując swoje powołania, Lippi mówi o naszym bohaterze, że "trudno zignorować taką lewą nogę". Lewą nogę, która jak okaże się kilka tygodni później przypieczętuje triumf Włochów.

Na mistrzostwach opuszcza tylko jeden mecz - grupowe starcie z reprezentacją USA. W 1/8 finału Włosi niemiłosiernie męczą się z zaskakująco dobrze grającą Australią. Przez 90 minut utrzymuje się remis. W piątej minucie doliczonego czasu Grosso decyduje się na swój popisowy rajd. Wpada w pole karne, mija jednego z rywali i teatralnie się przewraca. Sędzia wskazuje na wapno. Do piłki podchodzi Totti i strzela gola. Podyktowany karny wzbudził ogromne kontrowersje. Sam bohater tej opowieści stwierdził później, że "nie miał siły biec dalej". - "Poczułem kontakt, więc upadłem" - przyznał szczerze.

W ćwierćfinale Włosi gładko pokonują Ukraińców i awansują do półfinału, gdzie czekali na nich gospodarze - Niemcy. To był piękny mecz - sentymentalnie wspomina autor. Emocjonujący, mimo że w podstawowym czasie zakończony bezbramkowym remisem. W 118. minucie podopieczni Lippiego wykonują rzut rożny. Piłka spada pod nogi Andrei Pirlo. Ten cudownym no-look-passem podaje ją do stojącego z prawej strony Grosso. Fabio nie myśli długo - uderza z pierwszej piłki po długim rogu. Oczywiście swoją lewą nogą, którą "trudno było zignorować". Włoscy piłkarze szaleją. Wariują kibice i komentujący tamto spotkanie pan Dariusz Szpakowski, który myli Grosso z Vincenzo Iaquintą. Kilkanaście sekund później podłamanych Niemców dobija Del Piero.

Wielki finał niemieckiego mundialu można pamiętać z wielu powodów. Pewnie dla większości pierwszym skojarzeniem jest Zinedine Zidane posyłający na deski Marco Materazziego. Jednak zdecydowanie przyjemniej jest pielęgnować w pamięci te piękniejsze chwile. Pojedynek Buffona z Zidanem na jedenastym metrze i cudowną panenkę tego drugiego. Piękny (o ironio!) strzał głową Materazziego i wyrównanie stanu gry. Rozczarowanie w oczach Luci Toniego, obijającego poprzeczkę. Rewanż Buffona i ekwilibrystyczną obronę strzału Zidane'a.

Czy wreszcie, a może przede wszystkim, pędzącego jak oszalały, wrzeszczącego i machającego rękami Fabio Grosso. Szczęśliwego Fabio Grosso, który w konkursie jedenastek uderzał jako ostatni. "Lewa nogą, którą trudno zignorować" dała Włochom czwarte w historii złoto.

Gol w dogrywce w meczu półfinałowym z Niemcami

Grosso zagrał jeszcze na nieudanym dla Włochów Euro 2008 i w Pucharze Konfederacji 2009. Był bliski wyjazdu na afrykańskie mistrzostwa rok później, ale ostatecznie wypadł ze składu. Po mistrzostwach świata w 2006 roku trafił do Interu, gdzie wygrał ligę i Puchar Włoch. Po jednym sezonie przeniósł się do francuskiego Lyonu i wzniósł trzy trofea - mistrzostwo ligi, puchar i Superpuchar kraju. W 2009 roku wrócił do ojczyzny i reprezentował barwy Juve. Z miesiąca na miesiąc znaczył w drużynie coraz mniej. Antonio Conte nie widział dla niego miejsca w zespole. W swoim ostatnim sezonie, w którym Juventus niepokonany zdobył tytuł mistrzowski, Grosso zagrał tylko w dwóch meczach.

Dziś Pan Piłkarz Lewa Noga, Której Nie Da Się Zignorować jest menedżerem grającego w Serie B Bari. Ze swoimi chłopakami zajmuje szóste miejsce w lidze i zaciekle walczy o awans do elity.

Przemek Gołaszewski

1 komentarze:

Kiedyś to grali - trzecia korona Interu [analiza taktyczna]


Są takie mecze, które z pewnych powodów zostały w naszej głowie. W pamięci krążą nam całe akcje, oczami wyobraźni potrafimy przywołać każdą bramkę. Są takie drużyny, które zapamiętaliśmy jako wyjątkowe - grające pięknie, naszpikowane gwiazdami lub wręcz przeciwnie - z pozoru zwyczajne, a mimo wszystko wielkie. Są wreszcie piłkarze - artyści boisk, dzięki którym w naszych domach i na podwórkach zagościła magia. Lata mijają, a sentyment przybiera na sile. W cyklu "Kiedyś to grali" wrócimy do wielkich meczów, przypomnimy wyjątkowe drużyny i najlepszych zawodników. Spojrzymy na to wszystko inaczej niż w naszych wspomnieniach, spróbujemy dostrzec to, czego kiedyś nie widzieliśmy. A wszystko to za pomocą taktycznej lupy.

Inter Mediolan w finale Ligi Mistrzów 2010
vs Bayern Monachium 
Gole: Diego Milito 35', 70'




Geneza meczu


W czerwcu 2008 roku na Stadio Giuseppe Meazza przybył siwiejący dżentelmen, którego wizyta zatrzęsła nie tylko Mediolanem, ale całą Europą. W swoim pierwszym sezonie w Interze Jose Mourinho zdobył Superpuchar Włoch i mistrzostwo kraju. W drugim, ostatnim, dokonał tego, co nie udało się mediolończykom nigdy - sięgnął po potrójną koronę. W lidze zwyciężył wyczerpujący wyścig z AS Romą. Tego samego rywala ograł w finale Pucharu Włoch. Późnym wieczorem 22 maja na Santiago Bernabeu wzniósł Puchar Ligi Mistrzów.

Droga do finału nie należała do najłatwiejszych. W fazie grupowej Inter ustąpił pierwszego miejsca Barcelonie. W następnej rundzie Mourinho powrócił do deszczowego Londynu, by zmierzyć się z ekipą Chelsea (3:1 w dwumeczu). W ćwierćfinale Nerazzurri udali się do Moskwy na pojedynek z CSKA (2:0 w dwumeczu). Półfinał to ponowne starcie z Barceloną. Pewne zwycięstwo w pierwszym meczu i defensywna gra na Camp Nou (3:2 w dwumeczu) dały mediolańczykom awans do finału, w którym ostatnią przeszkodą miał być prowadzony przez Luisa Van Gaala Bayern Monachium.


Składy



Ogólny przebieg meczu

W pomeczowej wypowiedzi Luis van Gaal przyznał, że Inter zagrał zgodnie z oczekiwaniami holenderskiego szkoleniowca. - Wiedzieliśmy, że będą świetnie zorganizowani w defensywie. Wiedzieliśmy również, że kluczowymi zawodnikami będą Diego Milito i Wesley Sneijder. Mogło się wydawać, że przez 90. minut to Bawarczycy kontrolowali przebieg meczu. Zdecydowanie częściej posiadali piłkę, cierpliwie rozgrywali i szukali swoich szans. Angażując duże siły w akcje ofensywne, pozostawiali mediolańczykom wolne przestrzenie, z których ci chętnie korzystali. Piłkarze Mourinho oddali inicjatywę, postawili szczelne zasieki, wywierali pressing i starali się skrzywdzić przeciwnika błyskawicznymi kontrami. Bayern na to pozwalał. Wyróżniłem kilka elementów w grze Interu Mediolan, które moim zdaniem dały piłkarzom z Włoch zwycięstwo i pierwszy od 45 lat triumf w najważniejszych klubowych rozgrywkach Europy.

Duet Zanetti - Cambiasso

Klucz do sukcesu Interu. Jose Mourinho chętnie ustawiał dwójkę Argentyńczyków obok siebie, ryglując tym samym środkową strefę boiska. W finałowym spotkaniu z Bayernem Zanetti i Cambiasso sprawiali wrażenie, że ich umysły łączy niewidzialna więź - świetnie ze sobą współpracowali, wzajemnie się uzupełniali i praktycznie nie podejmowali błędnych decyzji.


Początek spotkania, Bayern powoli konstruuje swoją pierwszą akcję. Zaznaczony czerwonym okręgiem Javier Zanetti wybiega ze swojej linii w stronę defensywy rywali. W tym samym czasie Cambiasso pozostaje na swojej pozycji i ściśle pilnuje Thomasa Mullera. Zanetti, dzięki tak wysokiemu podejściu ogranicza pole manewru zawodnikowi z piłką, ponieważ gra przez środek obarczona jest sporym ryzykiem przejęcia piłki przez, w pierwszej kolejności, Zanettiego.


Podobna sytuacja. Inter stosuje wysoki pressing na obrońców Bayernu, a Zanetti podłącza się do ofensywnych zawodników i wywieranej przez nich presji. Piłkarz posiadający piłkę nie ma wyboru - musi oddalić niebezpieczeństwo dalekim podaniem. 


Argentyński duet sprawnie wymieniał się zadaniami. Gdy Bayern rozpoczynał swoją akcję lewą stroną, do przodu ruszał Zanetti, a Cambiasso zostawał na swojej pozycji i asekurował środek boiska. Analogicznie, gdy zawodnicy z Bawarii prowadzili grę prawą stroną, to Cambiasso (niebieski okrąg) wybiegał wyżej, a Zanetti (żółty okrąg) przejmował krycie przeciwnika. Dodatkowo na powyższej stopklatce wyraźnie widać, że ofensywni zawodnicy również wykonywali sporą pracę pod własną bramką. Goran Pandev (czerwony okrąg) przejmuje rolę Cristiana Chivu (błękitny okrąg), dzięki czemu Rumun może zablokować strefę, w którą wbiegać będzie Arjen Robben, zabezpieczając tym samym Inter przed zagrożeniem z flanki.


Gdy wynik meczu był już w miarę bezpieczny, defensywni pomocnicy zdecydowanie zmienili sposób swojej gry. Nie było już potrzeby (i sił), by wybiegać do agresywnego pressingu, więc Cambiasso i Zanetti ustawiali się bardzo blisko siebie środkowych obrońców, zagęszczając tym samym środek pola i wraz graczami odpowiedzialnymi za ofensywę tworzyli kwadraty utrudniające zawodnikowi z piłką sensowne jej rozegranie.

Boki obrony - Maicon i Cristian Chivu

Druga para, której gra znacznie wpłynęła na zwycięstwo w finale. O ile Zanetti i Cambiasso mieli podobne zadania, tak w przypadku skrajnych obrońców były one dość zróżnicowane. Siedem lat temu Maicon uchodził za jednego z najlepszych prawych obrońców na świecie. Z wyjściowej jedenastki reprezentacji wygryzł Daniego Alvesa. Lokomotywa Interu - przez 90 minut był w stanie biegać wzdłuż linii i napędzać ataki swojej drużyny, by zaraz potem skutecznie interweniować na własnej połowie. Cristian Chivu nie był tak sprawny i szybki, lecz niemal bezbłędny w defensywie. Jose Mourinho doskonale zdawał sobie z tego sprawę, dlatego obarczył obu piłkarzy innymi zadaniami.


Bezpośrednim rywalem Rumuna w meczu finałowym był zawsze niebezpieczny i przede wszystkim szybki Arjen Robben. Z tego powodu Chivu unikał podłączania się do akcji ofensywnych. Wybiegany Maicon natomiast mógł sobie na nie spokojnie pozwolić. Na powyższym zdjęciu widać ustawienie obu zawodników. Zaznaczony na czerwono Maicon ustawia się tak wysoko, że niemal przejmuje pozycję Samuela Eto'o, który ustawiony jest poza kadrem, tuż przed żółtym krzyżykiem. Dzięki temu Eto'o może pełnić rolę partnera najbardziej wysuniętego Diego Milito.


Ciąg dalszy akcji z poprzedniego zdjęcia. Maicon wpada pod samo pole karne i przejmuje podanie od Kameruńczyka, z którym, można powiedzieć, zamienił się rolami.


Brazylijski obrońca nie boi się agresywnie zaatakować rywala, zdaje sobie sprawę, że nawet jeśli jego interwencja okaże się nieskuteczna, to starczy mu sił, by wrócić i naprawić błąd. Zaznaczeni na niebiesko zawodnicy ofensywni czekają na piłkę i wyprowadzenie kontry.


Odpowiedzialność Cristiana Chivu. W tej sytuacji Inter prowadził akcję ofensywną, lecz nastąpiła strata i piłkarze Bayernu rozpoczęli wyjście z kontratakiem. Rumuński obrońca nie angażował się w atak (zaznaczony na niebiesko Maicon owszem), dzięki czemu pędzący skrzydłem Arjen Robben nie jest w stanie mu uciec. 

Przejście do ataku i schemat gry ofensywnej

Piłkarze Interu wyszli na spotkanie finałowe nie po to by bawić się grą, lecz po to, by po dwóch godzinach wznieść puchar. Nie kombinowali, nie wymieniali niepotrzebnych podań, a zamiast tego skupiali się na jak najszybszym przeniesieniu piłki pod bramkę przeciwnika.


Kwintesencja gry ofensywnej Interu na jednym zdjęciu. Esteban Cambiasso rozbija atak Bayernu, przejmuje piłkę i błyskawicznie zagrywa ją do grającego na szpicy Milito. Wesley Sneijder natychmiast rusza, by wbiec za plecy napastnika i przejąć zgraną przez niego piłkę.




W podobny sposób pada pierwszy gol piłkarzy Mourinho. Julio Cesar wykopuje piłkę na wysokiego Milito. Ten w pojedynku główkowym strąca ją do Sneijdera i biegnie w kierunku bramki. Sneijder odgrywa z pierwszej piłki na wolne pole, a Milito trafia do siatki. Wystarczyły trzy podania, by rozmontować defensywę Bayernu. Bayern natomiast kreował swoje sytuacje, wymieniając dziesiątki zbędnych podań.



Po bliźniaczej akcji padła druga bramka. Duże zagęszczenie piłkarzy Interu pod własnym polem karnym pozwoliło zablokować strzał i przejąć piłkę. Eto'o wygrywa pojedynek z zawodnikiem Bayernu. Piłka trafia pod nogi Sneijdera. Holender przekazuje ją do rozpędzającego się Kameruńczyka, a ten szybko zagrywa ją dalej do wybiegającego Milito. Trzy podania i gol.

Wesley Sneijder

To był rok holenderskiego pomocnika. Sneijder napędzał klub i drużynę narodową. Potrójna korona z Interem, tytuł najlepszego pomocnika Ligi Mistrzów, srebrny medal mistrzostw świata, Srebrna Piłka za mundial w RPA, drużyna marzeń mistrzostw globu i trzecie miejsce w klasyfikacji króla strzelców afrykańskiego mundialu. Szokiem był brak obecności Sneijdera w najlepszej trójce plebiscytu o Złotą Piłkę FIFA. 

W finale Ligi Mistrzów holenderski pomocnik miał jedno główne zadanie - przekazać piłkę jak najszybciej do jednego z trójki ofensywnych graczy - Pandeva, Milito lub Eto'o. 




Na pierwszym zdjęciu Sneijder krąży między zawodnikami Bayernu, stara się szukać sobie wolnej przestrzenie między liniami przeciwnika, by w przypadku, gdy dostanie piłkę, mieć swobodę w jej rozegraniu. Zdjęcie drugie prezentuje zachowanie Holendra, gdy to Niemcy tworzą swoją akcję. Dwaj skrajni napastnicy, Eto'o i Pandev, cofają się do tyłu, wraz z Estebanem Cambiasso i Javierem Zanetti formują drugą linię. Wesley Sneijder natomiast znajduje się przed nimi, nie zawsze angażuje się w defensywę, aby być w stanie przejąć odebraną piłkę i zagrać ją do Milito. 



Powyższe stopklatki wykonano w odstępie dwóch sekund. Na pierwszej z nich Cambiasso zabiera piłkę przeciwnikowi i oddaje ją do Sneijdera, który od razu przekazuje ją dalej do Samuela Eto'o. W ciągu dwóch sekund Inter wychodzi z niezwykle niebezpieczną kontrą. Czterech piłkarzy w niebiesko - czarnych koszulkach pędzi na dwóch defensorów Bayernu. Sneijder nie bawi się z piłką, nie trzyma jej bez sensu. Spełnia swoje zadanie w stu procentach - musi tylko przekazać piłkę jak najszybciej jest to możliwe.

fot. Vanity Fair

***

Drużyna musi mieć duszę i wszyscy razem muszą walczyć. Taki jest Inter i dlatego jestem dumny z tego klubu. Piłkarze musieli nieustannie pracować, by osiągnąć sukces. Wszyscy w klubie, zaczynając od człowieka odpowiedzialnego za murawę, po piłkarzy na boisku, a nawet tych, którzy nie zagrali ani jednej minuty, tworzą cudowną rodzinę. [...] Przez wiele lat prezydent Interu, Massimo Moratti, marzył o Pucharze Europy. Chciał mieć na swoim biurku takie samo zdjęcie z pucharem, jakie miał jego ojciec. Jestem bardzo szczęśliwy, że dałem mu taką możliwość.
                                                            
                                                                     Jose Mourinho                 


Przemek Gołaszewski
zdjęcie główne z Twitter.com

3 komentarze: