Derby Manchesteru - gość, który nigdy nie przegrał i legenda, która wyprowadziła fanów z równowagi


Na początek podstawowe liczby. Dotychczas rozegrano 173 oficjalne mecze derbowe. Manchester United wygrał 72 spotkania, City 50, a 51 gier zakończyło się remisem. Najwięcej występów w derbowych potyczkach? Ryan Giggs – 36. Najlepszy strzelec w historii derbów? Wayne Rooney – 11 goli.


Czas na odrobinę historii.

1. Pierwszy mecz derbowy rozegrano w 1881 roku. Kluby nie nazywały się wówczas tak jak dziś. Manchester United znany był pod nazwą Newton Heath, a City – St. Mark's. Przodek Manchesteru United wygrał tamto spotkanie 3:0. Gospodarzem meczu byli zawodnicy St. Mark's.

2. Przed II wojną światową kibice w Manchesterze często nie opowiadali się konkretnie za jedną z drużyn. Nie było w tym nic szczególnego, że piłkarscy fani najpierw oglądali występ United, a następnie przenosili się na stadion City.

3. Od początku istnienia obu klubów (Newton Heath liczymy jako Manchester United, a St. Mark's i później Ardwick jako Manchester City) 34 zawodników reprezentowało barwy zarówno Manchesteru City oraz Manchesteru United. Ostatnią transakcją pomiędzy City a United był transfer Owena Hargreavesa w 2011 roku.

4. Ernest Mangnall jest jedynym menedżerem w historii, który prowadził oba kluby z Manchesteru. Słowo „menedżer” jest jednak niezbyt precyzyjne, bowiem w czasach jego pracy funkcję tę nazywano „sekretarzem”. Mangnall był szkoleniowcem United w latach 1903 – 1912. Poprowadził klub do zwycięstwa w Pucharze Anglii (sezon 1908/1909), dwukrotnie wygrał ligę (1907/08 i 1910/11) oraz dwa razy zdobył Tarczę Dobroczynności (1908 oraz 1911). Przygoda z lokalnym rywalem nie była już tak udana, bowiem Mangnall w City nie zdobył żadnego trofeum.

Ernest Mangnall

5. Mangnall dokonał też pierwszego transferu pomiędzy, istniejącymi już pod aktualnymi nazwami, klubami. W roku 1906 ściągnął z City Walijczyka Billy'ego Mereditha. Pozycja, na której grał zawodnik dziś już nie istnieje. W czasach świetności formacji 2-3-5 nazywaną ją „outside forward”. Dziś przyjąć można, że zawodnik zajmujący tę pozycję na boisku, to ktoś w rodzaju dzisiejszego skrzydłowego. 

6. Meredith występował w barwach Czerwonych Diabłów do roku 1921. Wówczas Mangnall, będący już szkoleniowcem Manchesteru City, ściągnął Walijczyka z powrotem. Billy Meredith rozegrał w barwach Manchesteru City 367 meczów i strzelił 129 goli. Natomiast jako zawodnik United wystąpił w 303 spotkaniach i zdobył 35 bramek.

7. W swoim ostatnim w karierze meczu ligowym Denis Law, wówczas zawodnik Manchesteru City, doprowadził fanów United do furii. Była to końcówka sezonu 1973/74. Przez 81. minut na Old Trafford utrzymywał się wynik 0:0. Wówczas, znajdujący się na linii pola bramkowego, Denis Law otrzymał piłkę z prawej strony. Stał plecami do bramki, nie zastanawiał się długo i bez przyjęcia uderzył w stronę bramkarza rywali. Co więcej, strzelał piętką. Piłka minęła bramkarza i zatrzymała się na siatce. Denis Law nie pokazywał radości. Porażka United i rezultaty innych spotkań oznaczały, że Czerwone Diabły spadają z ligi. Kibice zgromadzeni na Old Trafford nie wytrzymali i wtargnęli na boisko. Mecz został przerwany w 85. minucie. Komisja ligi uznała jednak, że wynik 0:1 powinien zostać zachowany. Manchester United w ten pełen emocji sposób pożegnał się z najwyższą klasą rozgrywkową.


8. Peter Schmeichel nigdy nie przegrał w derbach Manchesteru. Duński bramkarz reprezentował barwy obu klubów. Jako piłkarz Manchesteru United dziewięciokrotnie mierzył się z The Citizens. Osiem meczów zakończyło się zwycięstwem Czerwonych Diabłów, jeden remisem. Schmeichel 4 razy zachował czyste konto, a wpuścił 7 goli. Jako piłkarz Manchesteru City Schmeichel zagrał raz, a jego drużyna wygrała wówczas 3:1.



Przemek Gołaszewski

1 komentarze:

Z eleganckiego balu na popijawę do remizy

  
Miało być wielkie piłkarskie święto, bal dla elit, na który przeciętniacy nie mają wstępu. I jak to w życiu bywa - elegancka impreza została zepsuta przez kilku panów, którzy nie dostosowali się poziomem do reszty towarzystwa.

Zaczęło się według spodziewanego scenariusza. Uczestnicy balu z klasą rozpoczęli swoje święto. Było pięknie, dynamicznie, oderwanie wzroku od ekranu telewizora graniczyło z cudem. Piłkarze obu ekip od pierwszego gwizdka chcieli dać pokaz swoich umiejętności. Nie czekali z popisowym tańcem, postanowili zaprezentować go od razu, na wejście.

Zabawa była przednia, nie było miejsca na nudę. Jednak wraz z upływem kolejnych minut, okazało się, że na sali znajdują się też goście, dla których sfery były za wysokie. Przez kilku panów w żółtych kreacjach bal został obdarty z szat i nagle okazało się, że goście uczestniczą w popijawie na parkiecie lokalnej remizy.

Ten dwumecz miał w sobie ogrom przesłanek, które mogły sprawić, że stanie się niezapomniany. Na ławkach trenerskich mistrz mierzył się ze swoim uczniem. Na murawie gwiazdozbiór z Cristiano Ronaldo i Robertem Lewandowskim na czele. Wielu mówiło nawet, że jest to pojedynek mogący wpłynąć na wynik plebiscytu o Złotą Piłkę. Były emocje, były gole, rzuty karne i czerwone kartki. I zgadza się, ten dwumecz nie zostanie zapomniany. Co więcej, dzięki postawie Viktora Kassaiego i jego asystentów może okazać się, że starcie Realu z Bayernem mocno przyłoży się do wielkiej futbolowej reformy - wprowadzenia powtórek wideo dla arbitrów.

Piłkarskie święto, jak sama nazwa wskazuje, powinno posiadać pewien sakralny pierwiastek. Tymczasem, gdy jak na dłoni widać, że jego celebransami nie są istoty na wpół boskie, a słabi, mylący się ludzie, z przeżywania takiego wydarzenia nie można czerpać żadnej duchowej radości. Kibice Bayernu są wścielki, podejrzewam, że fani Realu też czują pewien niesmak. Widzowie bezstronni rozkładają ręce, kręcą głową z niedowierzaniem i klną pod nosem. Na tym poziomie ta piękna gra nie ma prawa wyglądać tak żałośnie. Nikt nie wyraża zgody, by w ten sposób odbierać jej godność.

Dżentelmen z gwizdkiem w ręku uznał bramkę z metrowego spalonego. Z metrowego spalonego w ćwierćfinale Ligi Mistrzów! A przecież można mieć też wątpliwości co do gola na 3:2, ofsajdu przy sytuacji, po której samobója strzelił Ramos i drugiej żółtej kartki dla Arturo Vidala. Casemiro również mógł, a może i powinien, stać się czerwony. Tego meczu nie przegrał Bayern. Porażkę poniósł futbol.
Często powtarzany jest slogan, że piłka to gra błędów. Ten dwumecz doskonale to pokazał. Są jednak pomyłki, dzięki którym futbol smakuje lepiej. Sprawiają ból jednej stronie i choć jest on równie dotlkiwy, łatwiej się nam z nim pogodzić. Niestety jest też druga kategoria błędów grzechy śmiertelne, skazujące na potępienie, bo dotykają całe piłkarskie środowisko.

Nie da się stwierdzić, czy podopieczni Ancelottiego dotrwaliby do dogrywki, a tam wygrali w serii jedenastek. Być może, gdyby nie pomylił się sędzia, błąd popełniłby szalenie poobijany Hummels, co zakończyłoby się golem dla Realu. Albo Boateng w głupi sposób straciłby piłkę, otwierając tym samym drogę do bramki Neuera. Wówczas cierpieliby fani Bayernu. Ból byłby dokuczliwy, ale też w pełni akceptowalny. Po decyzjach sędziego Kassaiego cierpi całe piłkarskie środowisko. Ten rodzaj bólu jest nie do zaakceptowania, nie załagodzi go również czas. Nawet jeśli, to zaraz równie straszliwie pomyli się ktoś inny i wynik kolejnego meczu zostanie wypaczony. Futbol przyjmie kolejny cios, a cierpienie wróci.

Arturo Vidal grał doskonały pierwszy mecz. Rządził i dzielił w środku pola, strzelił gola otwierającego wynik spotkania. Był niemal bezbłędny. Niemal, bo zmarnował karnego. Jedna zła decyzja, chwila zawahania, jeden nieodpowiedni ruch nogą i pojawia się rysa nieusuwalna. Rewanż dopełnia dzieła. Głupia, ale przede wszystkim w tamtej sytuacji niezasłużona, druga żółta kartka i osłabienie drużyny w krytycznym momencie. Vidal cały czas grał na pograniczu faulu, spóźniał się i ryzykował. Mógł być ukarany wcześniej. Człowiek, który napoczął dwumecz, stał się jednym z antybohaterów. Jednak Chilijczyk nie zbierze batów, to nie o nim będzie mówiło się jeszcze długo. O ironio, może być za to wdzięczny arbitrom spotkania. On popełnił błąd, oni dopuścili się zbrodni.

A przecież błędów mogło być jeszcze więcej. Carlo Ancelotti ściągnął w końcówce meczu Roberta Lewandowskiego. W dogrywce Polak w dowolnej chwili mógł rozstrzygnąć to starcie. Przecież nawet kiedy nie oddawał strzałów, tworzył takie zamieszanie, że Ramos wpakował piłkę do własnej bramki. Co działoby się po meczu, gdyby Bayern wytrzymał do rzutów karnych i odpadł? Kozłem ofiarnym stałby się Ancelotti. To przez niego egzekutor jedenastek oglądałby je z ławki. Jedna niefortunna myśl, nietrafiona decyzja i błąd, który mógł zadać ból, ale równocześnie byłby w pełni uzasadniony. I piękny, bo takie potknięcia tworzą tę grę. Pomyłki sędziów natomiast nie do zniesienia. Za bardzo bolą i uderzają w zbyt wiele osób.


Przemek Gołaszewski

1 komentarze:

Ludovic Giuly - Skrzydłowy, który uniósł Monaco i Barcelonę


Był szybki i nieprzewidywalny. Doskonale trzymał się na nogach. Mijał przeciwników jak tyczki, nieważne czy akurat prowadził piłkę przy nodze, czy wbiegał w pole karne, by zakończyć strzałem podanie od kolegi. Starał się grać tak, jak jego idol z dzieciństwa – Diego Maradona. Mimo że mierzył 164 centymetry wzrostu, był piłkarzem wielkim. Można wręcz odnieść wrażenie, że jego gra była przystawką przed nadejściem samego Leo Messiego.

Ludovic rozpoczął swoją przygodę z futbolem od małej drużyny Monts d'Or Azergues Foot, w której po zakończeniu profesjonalnej kariery grał też jego ojciec – Dominique – były bramkarz Bastii. W wieku 18 lat Giuly trafia do Lyonu i debiutuje w rozgrywkach Ligue 1. Cztery lata później opuszcza klub i przenosi się do AS Monaco za, pokaźną w tamtych czasach, kwotę 7,5 miliona euro. W ten sposób Giuly stawia krok, który lada moment okaże się być początkiem jego wędrówki po trofea.

Wszystko zaczyna się perfekcyjnie. Francuski skrzydłowy z dnia na dzień staje się kluczową postacią drużyny i w sezonie 1999/2000 prowadzi klub z Księstwa do mistrzostwa kraju. Niestety, zaraz po tym sukcesie zostaje sprowadzony na ziemię. Kolejne sezony są dla Monaco tragiczne. Klub dwukrotnie kończy rozgrywki ligowe w drugiej dziesiątce, a sam Giuly w 2001 roku łapie poważną kontuzję kolana, pozbawiającą go szans na udział w azjatyckim mundialu.

Jednak „magiczny elf”, jak nazywano go w Lyonie, tak łatwo się nie poddał. W sezonie 2003/2004, wraz z Jeromem Rothenem, Fernando Morientesem i Dado Prso tworzy ofensywę marzeń, przed którą drży Francja i pokłony składa cała Europa. Monaco kończy rozgrywki ligowe na trzecim miejscu, Giuly z trzynastoma golami na koncie jest najlepszym strzelcem drużyny.

Ukoronowaniem ma być jednak zwycięstwo w Lidze Mistrzów, przez którą podopieczni Didiera Deschampsa idą jak burza. Wygrywają grupę, w następnych fazach eliminują Lokomotiv Moskwa, Real Madryt i Chelsea. Sam Giuly z czterema golami i czterema asystami znacznie przykłada się do awansu do finału, gdzie na piłkarzy z Księstwa czekał Jose Mourinho i jego legendarne już Porto. 


Na decydujący mecz Ludovic Giuly wyprowadza swoich kolegów w roli kapitana. Po 23 minutach upada. Uraz pachwiny. Francuz opuszcza boisko. Kontuzja odebrała mu już szansę na występ na mundialu, teraz zabiera mu ponad godzinę finałowego starcia Ligi Mistrzów i, jak okaże się później, wyklucza go z udziału w Euro 2004. Monaco bez Giuly'ego nie daje rady doskonałemu Porto. Portugalczycy wygrywają 3:0 i zgarniają puchar.

Latem zgłasza się po niego FC Barcelona, z którą Francuz podpisuje trzyletni kontrakt. Pierwszy dzień w nowym klubie nie wiąże się z dobrymi wspomnieniami. „Przybyłem do Barcelony i, by wyglądać elegancko, kupiłem biały garnitur. Tymczasem, wszyscy dziwnie się na mnie patrzyli. Kompletnie zapomniałem, że są to barwy Realu Madryt! Dzień później wyrzuciłem ubranie do kosza" - mówił po latach.

W Katalonii staje się częścią drużyny, dzięki której miliony dzieciaków zakochują się w futbolu. Ronaldinho zachwyca na lewym skrzydle, Giuly trzęsie prawą stroną boiska, a między nimi dzieli i rządzi Samuel Eto'o. W bordowo – granatowej koszulce Francuz dwukrotnie zdobywa tytuł mistrza kraju, zwycięża w Superpucharze Hiszpanii. W końcu sięga też po puchar, którego tak blisko był w Monaco.

W półfinale rozgrywek Ligi Mistrzów w sezonie 2005/06 strzela jedyną bramkę dwumeczu z Milanem. W swoim stylu, znienacka wybiega zza pleców obrońców do piłki zagranej przez Ronaldinho i potężnym strzałem pokonuje Didę. W finale przeciwko Arsenalowi zostaje sfaulowany przez Jensa Lehmanna, za co Niemiec otrzymuje czerwoną kartkę. Mimo tego, Barca przez długi czas nie potrafi znaleźć sposobu na Anglików. Nadchodzi 76. minuta i Eto'o wyrównuje. Cztery minuty później Juliano Belletti dobija Arsenal. Giuly wkracza do piłkarskiego raju.

W Barcelonie Francuz poznaje Leo Messiego. Szesnastoletni Argentyńczyk trenuje z pierwszą drużyną, a Giuly podsumowuje go w ten sposób: „Messi miał tylko 16 lat, a niszczył nas na treningach. Wszyscy kopali go jak się da, by nie ośmieszało ich dziecko. To było niewiarygodne, potrafił przedryblować czterech rywali, a następnie strzelić gola.”

Po odejściu z Barcelony reprezentował jeszcze barwy Romy, PSG i Lorient. Wrócił także do prowadzonego przez Claudio Ranieriego Monaco, jednak po jednym sezonie opuścił klub za porozumieniem stron.

Ostatni rozdział tej piłkarskiej historii jest niezwykle wymowny. Po zakończeniu profesjonalnej kariery, tak samo jak ojciec, wrócił do klubu Monts d'Or Azergues Foot. W 2014 roku w Pucharze Francji los skrzyżował jego drużynę z AS Monaco. Co więcej, mecz rozegrano na Stade Ludovic Giuly, bowiem władze Monts d'Or Azergues Foot taką nazwę nadały malutkiemu obiektowi w 2013 roku.

1 komentarze:

Senegalski taniec szczęścia


31 maja 2002 roku, Seul World Cup Stadium

Piłkarze reprezentacji Senegalu celebrują pierwszą bramkę w historii kraju zdobytą na turnieju Mistrzostw Świata.

 

Senegalczycy jechali na japońsko – koreański mundial jako wicemistrzowie Afryki, jednak nikt nie oczekiwał od podopiecznych Bruna Metsu cudów w debiucie na taki ważnej imprezie. Zwłaszcza, że piłkarze z Czarnego Lądu trafili do wymagającej grupy z Urugwajem, silną Danią i przede wszystkim z broniącą tytułu mistrzowskiego Francją.

Mecz przeciwko reprezentacji Francji był wyjątkowy z kilku powodów. Po pierwsze było to spotkanie otwierające turniej, bowiem w tamtym czasie prestiż rozegrania pierwszego meczu mundialu przypadał aktualnemu mistrzowi globu. Atmosferę podgrzewał fakt, że Senegal to dawna francuska kolonia, która jako niepodległe państwo funkcjonuje od 1960 roku. Zawodnicy z Afryki chcieli też utrzeć nosa swoim klubowym kolegom, bowiem aż 21 piłkarzy z 23-osobowego składy występowało na co dzień w lidze francuskiej.

Historyczny gol został strzelony w 30 minucie spotkania. Błąd jednego z zawodników Trójkolorowych spowodował stratę piłki w okolicach środka boiska. Jednym błyskawicznym podaniem futbolówka została przeniesiona na lewą stronę boiska, gdzie dopadł do niej El Hadji Diouf. Wypuszczając piłkę, zgubił interweniującego wślizgiem obrońcę i natychmiast zagrał ją na piąty metr pola karnego, gdzie z impetem wbiegał Papa Bouba Diop (nr 19 na zdjęciu). Ofensywnemu pomocnikowi starał się jeszcze przeszkodzić rozpaczliwie interweniujący Emmanuel Petit. Dzięki rykoszetowi pierwsze uderzenie Diopa zostało wybronione przez Fabiena Bartheza, jednak francuski golkiper nie miał już szans przy dobitce Senegalczyka.

Strzelec bramki pomknął w kierunku narożnika boiska, zapraszającym gestem przywołał kolegów, ściągnął koszulkę, rozłożył ją przy chorągiewce i rozpoczął taniec radości, do którego natychmiast przyłączyli się inni reprezentanci Senegalu.

Mistrzowie świata ruszyli do ataku, jednak świetny mecz rozgrywał senegalski bramkarz – Tony Sylva. Francuzi nie byli w stanie go pokonać, Thierry Henry oraz David Trezeguet obijali słupki i poprzeczkę, a bezradnym kamratom z ławki rezerwowych przyglądał się kontuzjowany Zinedine Zidane. Mecz zakończył się zwycięstwem Senegalu 1:0. Jak okazało się później, przegrany mecz otwarcia był dla Trójkolorowych preludium do haniebnego występu na azjatyckim mundialu. Obrońcy tytułu nie wygrali żadnego meczu, ba, nie strzelili nawet ani jednego gola. W drugiej grupowej potyczce zremisowali 0:0 z Urugwajem, a następnie zostali ograni przez Duńczyków 0:2 i z hukiem wylecieli z turnieju, zajmując ostatnie miejsce w grupie.

Tymczasem, rozochocony historycznym wynikiem Senegal rozpoczął swoją wędrówkę do najlepszej „ósemki” mistrzostw. W pozostałych meczach grupowych Lwy Terangi ugrały dwa remisy – z Danią 1:1 i z Urugwajem 3:3. W 1/8 finału zawodnicy Bruna Metsu trafili na reprezentację Szwecji, sensacyjnego zwycięzcę grupy F (w której znaleźli się też Anglicy, Argentyńczycy i Nigeryjczycy). W regulaminowym czasie mecz zakończył się wynikiem 1:1, jednak w 107 minucie Złotego Gola strzelił Henri Camara.

W ćwierćfinale Senegalczycy stoczyli zacięty bój z inną rewelacją turnieju – reprezentacją Turcji. Również na tym etapie o zwycięstwie zdecydował Złoty Gol, jednak tym razem sprowadził on na Senegalczyków deszcz łez. W 97 minucie Inhan Mansiz zakończył piękny sen biednego, afrykańskiego kraju, przedłużając tym samym inną cudowną historię. Senegal jako druga drużyna z Czarnego Lądu dotarł do ćwierćfinału mundialu (wcześniej Kamerun osiągnął tę fazę w roku 1990), a Turcy wkroczyli na kolejny stopień schodów prowadzących ich do piłkarskiego raju, którym okazał się być tytuł trzeciej drużyny globu.

0 komentarze: