Dwadzieścia lat minęło, Legia w raju!




23 sierpnia 1995 roku. 21 lat temu Legia Warszawa pokonuje na wyjeździe IFK Goeteborg i awansuje do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Rok później ta sama sztuka udaje się Łódzkiemu Widzewowi. Mija dwadześcia lat. W tym czasie Ronaldo Luiz Nazario de Lima prowadzi Brazylię do piątego tytułu na Mundialu, Jerzy Dudek zadziwia świat podczas konkursu jedenastek w finale Ligi Mistrzów, Leo Messi i Cristiano Ronaldo zdobywają kilka razy Złotą Piłkę France Football, Polska wraz z Ukrainą organizuje Mistrzostwa Europy w piłce nożnej, Leicester zdobywa sensacyjnie mistrzostwo Premiership, a polski klub wciąż czeka na ...Ligę Mistrzów. 

15 maja 2016 roku na jednym z najpiękniejszych stadionów w Polsce, Legia Warszawa pokonuje w ostatniej kolejce ligowej Pogoń Szczecin 3:0 i zapewnia sobie mistrzowski tytuł oraz kolejną szansę na wdrapanie się do piłkarskiego raju. Okres przygotowawczy nie jest łatwy dla Wojskowych. Z kadrą pożegnał się wypożyczony przed sezonem Artur Jędrzejczyk, który w rundzie wiosennej był jednym z wyróżniających się graczy. Tomasz Jodłowiec, Michał Pazdan, Nemanja Nikolić i Ondrej Duda przebywają wraz ze swoimi reprezentacjami na Mistrzostwach Europy we Francji. Ten ostatni po Euro 2016 żegna się z Legią i odchodzi do Herthy Berlin. Prezesi Legii sprowadzają do stolicy m.in. Langila i Moulin z ligi belgijskiej oraz szybkiego pomocnika z Premier League - Vadisa Odjidja-Ofoe.

Ostatni Legioniści, którzy poczuli atmosferę Ligi Mistrzów. Górny rząd od lewej: Radosław Michalski, Marek Jóźwiak, Maciej Szczęsny, Krzysztof Ratajczyk, Jacek Zieliński, Jacek Bednarz
Dolny rząd od lewej: Zbigniew Mandziejewicz, Ryszard Staniek, Grzegorz Lewandowski, Leszek Pisz, Tomasz Wieszczycki


 Jednak Legia na początku nowego sezonu rozczarowuje. W lidze przegrywa mecz za meczem, odpada w kompromitującym stylu z 1/16 finału Pucharu Polski, a w eliminacjach do Ligi Mistrzów nie pokazuje się z dobrej strony. W drugiej rundzie nie bez problemów pokonuje w dwumeczu bośniacki Monstar 3:1, a rundę później bramkarz Legii, Arkadiusz Malarz rozgrywa najlepszy mecz w swojej karierze i kapitalnymi obronami w spotkaniu ze słowackim Trenczynem, wprowadza stołeczny klub do dalszej walki o piłkarski raj. W następnej fazie los się do Legii wreszcie uśmiechnął. Wojskowi wylosowali FC Dundalk, mistrza Irlandii. Nie brzmi to źle, ale rzeczywistość jest zupełnie inna. Roczny budżet klubu wynosi poniżej....miliona euro, a jedyną osobą zatrudnioną full-time w zespole jest....menadżer. Ciekawostką jest fakt, że przez kilka tygodni w roku zasiłki państwowe pobierają w Irlandii niektórzy piłkarze....wspomnianego klubu. Legia nie mogła przegrać rywalizacji z półprofesjonalnym klubem i awansowała do Champions League. 

Styl słaby, wyniki niezbyt optymistyczne, ale to oni przełamali trwającą 20 lat klątwę.

Już w najbliższych piątek poznamy, kogo los przydzieli Wojskowym. Za sam awans do fazy grupowej, Legia otrzyma od UEFA aż 14 milionów euro, czyli połowę swojego budżetu rocznego. Legia ma najsłabszy zespół i najsłabszą formę od lat, ale ma Ligę Mistrzów. Ma pieniądze. Będzie gościła najlepszych piłkarzy na świecie. W końcu przechodzi do historii. W końcu w Polsce zabrzmi hymn Ligi Mistrzów. W takim momencie, myślę że warto powiedzieć tylko: Dziękujemy Platini!. Gdyby nie reforma byłego prezydenta UEFA, prawdopodobnie polski klub na Champions League musiałby poczekać co najmniej kilka następnych lat.

Bartek Błażejewski

0 komentarze:

Bank rozbity, Legia zgarnia wielkie pieniądze


Stało się. Po 20 latach polska drużyna wraca do najważniejszych klubowych rozgrywek w Europie. Niby jest to powód do wielkiej radości, ba może nawet i dumy. Uczucia te jednak gdzieś uciekają, każdy widział w jakim stylu awans został wywalczony. Przez lata polska piłka doświadczała wielu upokorzeń na różnych etapach eliminacji do europejskich pucharów. Co za ironia losu, że prezentująca upokarzający dla mistrza Polski styl gry, Legia Warszawa wreszcie wywalczyła awans. Okupiony cierpieniem kibiców, którzy na to patrzyli i zgrzytali zębami. Zapomnijmy jednak na chwilę o tym, jak do piłkarskiego raju trafiliśmy. Niesmak jest ogromny, ale równie ogromne są pieniądze, które właśnie wpadły na konto warszawskiego klubu.

 W 2015 roku UEFA ogłosiła nowe stawki finansowe, które będą obowiązywać w europejskich pucharach w latach 2015-2018. Według nich za sam udział w rozgrywkach Ligi Mistrzów Legia Warszawa otrzyma 12 milionów euro plus 2 miliony za przejście IV rundy eliminacyjnej. Jest to suma o blisko 4 miliony wyższa w porównaniu do kwoty, jaką drużyna wywalczająca awans do fazy grupowej LM otrzymywała w latach 2012-15. Przy obecnym kursie euro Legia zarobiła już aż 60 milinów złotych! W 2015 roku warszawska Legia wygenerowała przychody w wysokości 108 milionów złotych. Sam awans do Ligi Mistrzów zapewnił więc Legii ponad połowę kwoty, którą klub zarobił w minionym roku. Robi wrażenie. Co więcej, 60 milionów złotych to więcej niż roczny przychód trzeciej drużyny w rankingu najbardziej dochodowych polskich klubów w roku 2015. Plasująca się na ostatnim stopniu podium Lechia zarobiła rok temu 45 milionów złotych. Legia Warszawa wskoczyła właśnie na finansowe Himalaje polskiej Ekstraklasy.
Kiedyś największy wróg, dziś UEFA jest jak dobry, bogaty wujek z Ameryki
Sprawdźmy jak te zarobione 14 milionów euro ma się do wartości piłkarzy występujących w Legii. Według serwisu transfermarkt.de ich łączna wartość rynkowa to 27,1 mln euro, a więc dwukrotność tego, co przytulili Legioniści. 14 milionów euro są natomiast łącznie warci tacy piłkarze jak - Vadis Odjidja-Ofoe (4,5 mln), Nemanja Nikolic (3,5 mln), Michał Pazdan (3 mln), Alexandar Prijovic (1,5 mln), Michał Kucharczyk (1,2 mln). Na koniec jeszcze jedna liczba działająca na wyobraźnię. Łączna wartość rynkowa graczy największego rywala Legii, Lecha Poznań, to 12 mln euro. 
Dobre wyniki w fazie grupowej również są sowicie wynagradzane przez UEFĘ. Za każdą wygraną zwycięska drużyna otrzymuje 1,5 miliona euro, natomiast nagrodą za remis jest 500 tys. euro. Nie oszukujmy się, o te dodatkowe zarobki będzie naprawdę trudno, ale futbol jest nieprzewidywalny i miejmy nadzieję, że Legia zacznie w końcu grać w piłkę, a wtedy pojawią się zadowalające wyniki i kolejne zera na koncie. 
Opisane wyżej przychody, zarówno te pewne – przypadające za sam udział w rozgrywkach – jak i te zależne od osiąganych wyników, pochodzą z pierwszej puli oferowanej przez UEFĘ. Istnieje jeszcze druga pula – marketingowa – opiewająca na kwotę 482,9 milionów euro do podziału na wszystkie drużyny biorące udział w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Dystrybucja tych pieniędzy jest trochę bardziej skomplikowana. Na to ile zarobią poszczególne kluby mają wpływ m.in. poprzednie występy w rozgrywkach LM czy wartość praw telewizyjnych. 
fot. przegladsportowy.pl
Od września w Warszawie zagości wielka piłka, a wraz z nią wielkie pieniądze. Awans do upragnionej Ligi Mistrzów będzie zapewne rozczarowujący pod względem sportowym, ale nie finansowym. Miejmy nadzieję, że Legia mądrze zagospodaruje te pieniądze i wyda je na wzmocnienia przez duże „W”, a nie na piłkarski szrot czy zakurzonych emerytów. Ale najpierw trzeba się wziąć w garść, ciężko popracować, wyczyścić atmosferę w szatni i przygotować na naprawdę trudne mecze. Teraz półamatorów już nam nikt nie wylosuje. Oby ten sukces nie był krótką przerwą przed następnymi dwudziestoma latami czekania na poważne granie w naszym kraju.
Przemek Gołaszewski

0 komentarze:

Pokopani właściciele - lew na konferencji, pożar i walka o dobro narodu



Właściciele drużyn piłkarskich to najczęściej poważni panowie w drogich garniturach, dla których sport to kolejny biznes lub droga zabawka. Pośród wielu sztywnych nudziarzy, dla których wizyta na meczu swojego klubu to spore wyzwanie, na szczęście znajdzie się też kilku wariatów. Poza pieniędzmi na rozwój zespołu dają oni coś jeszcze – dawkę naprawdę skrajnych emocji i wiele, wiele niezwykłych anegdot.

Aurelio de Laurentiis pokazuje światu Gokhana Inlera

Arek Milik i Piotrek Zieliński muszą przygotować się nie tylko na walkę o pierwszą jedenastkę, ale też na starcie z charakterem swojego nowego szefa. Aurelio de Laurentiis, właściciel Napoli, to zgrywus jakich mało. Kilka lat temu zwołał konferencję, na której zaprezentować miał Gokhana Inlera. Ot, tradycyjne spotkanie mediów z nowym zawodnikiem. Laurentiis postarał się jednak, by tak zwyczajne ono nie było. Właściciel klubu kazał założyć Inlerowi maskę lwa i takiego oto przebierańca wyprowadził do czekających dziennikarzy. 

Laurentiisowi tak spodobał się ten żart, że jakiś czas później ponownie postanowił pobawić się z dziennikarzami. Tym razem przygotował konferencję, na której miał ogłosić odejście Edinsona Cavaniego. Panowie wyszli do zgromadzonych dziennikarzy, po czym Włoch wypalił, że napastnik nie chce dłużej grać w jego drużynie i postanowił odejść do „zimnego Manchesteru, a samolot już na Urugwajczyka czeka”. W tym momencie Cavani przerwał Laurentiisowi i zarzekał się, że nigdzie się nie rusza. Wszyscy byli zadowoleni: Cavani, bo będzie grał tam gdzie jest szczęśliwy, kibice, bo szczęśliwy Cavani będzie nadal uszczęśliwiał ich i Laurentis, bo kolejny raz zrobił dziennikarzy w konia. Ach to upodobanie Włocha do zwierząt…

Sam Hammam ze słoniem na spacerze

Sam Hammam – libański właściciel Wimbledonu, a później Cardiff City – to następny szaleniec, który czuł dziwny pociąg do zwierząt. Pewnego dnia, Hammam- niczym pracownik cyrku – oprowadzał słonia wokół stadionu. Innym razem przygotował swojemu nowemu zawodnikowi prawdziwy test charakteru. Przed podpisaniem kontraktu ze Spencerem Priorem, Hammam zabrał zawodnika na specjalny poczęstunek. Na stole w jednym z gabinetów gdzie czekał już plik z dokumentami, Libańczyk postawił też niekonwencjonalny przysmak – jądra barana. Hammam kazał je zjeść Priorowi. Ten stawiał na początku opór, ale jak przyznał ekscentryczny biznesmen - „po ugotowaniu jąder i po zaserwowaniu sałatki” zawodnik zdecydował się skosztować posiłku. Trzeba przyznać, że Prior to facet z jajami i to w kilku miejscach naraz…

Ognisty Ken Richardson

„Miłość” do własnego klubu można okazywać na różne sposoby. Dla jednych jest nim cotygodniowa wizyta na stadionie i dopingowanie swoich ludzi z trybun, dla drugich przeznaczanie niewyobrażalnych kwot na transfery. A dla Kena Richardsona, byłego właściciela Doncester Rovers? Wyobraźcie sobie, że pewnego dnia w roku 1995 Ken postanowił rozgrzać stadion do czerwoności. Dosłownie. Właściciel od pewnego czasu dopraszał się u angielskiej federacji zgody na budowę nowego stadionu. Niestety, związek nie chciał na to przystać. W związku z tym nasz chłopczyk z zapałkami „zatrudnił” trójkę typów spod ciemnej gwiazdy, którzy podpalili główną trybunę stadionu Belle Vue. Tak skończyła się też przygoda Richardsona z piłką, ale i wolnością, ponieważ szalony właściciel trafił do więzienia na 4 lata. Trzeba przyznać, że ten pan darzył swoje „dziecko” naprawdę gorącym uczuciem. 

Luciano Gaucci i jego libijski nabytek

Skoro Richardson dla dobra, oczywiście wg niego samego, klubu puszcza z dymem trybunę, to jak nazwać to co zrobił właściciel Perugii – Luciano Gaucci? Wyobraźcie sobie, że w barwach jego drużyny występował Ahn Jung – Hwan. Koreańczyk z południa przez 2 lata przebywał w Perugii na wypożyczeniu. Wydawało się, że udany Mundial w 2002 roku wpłynie na jego korzyść. Sam Hwan spodziewał się pewnie, że zaraz po powrocie do Włoch zostanie poinformowany o chęci definitywnego transferu. Kiedy Hwan zameldował się z powrotem na Półwyspie Apenińskim, został poinformowany, ale o definitywnym zakończeniu wypożyczenia. Panu Gaucciemu bardzo nie spodobał się fakt, że jego zawodnik, jak sam to ujął, „przyczynił się do zrujnowania włoskiej piłki”. 

Oprócz rozwiązywania kontraktów z dziwnych powodów, właściciel Perugii miał też skłonność do zatrudniania ciekawych przypadków. Jednym z nich był Saadi Kaddafi. Tak, tak - z tych Kaddafich. Syn libijskiego dyktatora był pupilkiem Gaucciego. Jego sprowadzenie to autorski pomysł Luciano i choć właściciel bardzo chciał by jego człowiek zrobił furorę we Włoszech, to niestety życie nie było tak kolorowe. Młody Kaddafi rozegrał aż jedno spotkanie w barwach Perugii (wszedł z ławki rezerwowych) po czym przeniósł się do Udinese, gdzie stał się legendą… i również wystąpił w jednym meczu. Co ciekawe nie był to koniec „napastnika”. Sezon 2006/07 Kadaffi spędził w Sampdorii, gdzie powalił wszystkich swoją grą. Tak bardzo, że nie wystąpił w żadnym meczu.

Wracając do Gaucciego, to nie koniec jego wizjonerskich pomysłów. Luciano był tak wielkim zwolennikiem równouprawnienia, że pewnego razu chciał podpisać kontrakt z reprezentantką Szwecji Hanną Ljungberg. Stety/niestety włoski związek nie zgodził się na tak karkołomny transfer.

Szaleni właściciele dodają piłce wiele kolorytu. Najważniejsze jest tylko to, by człowiek sterujący klubem piłkarskim posiadał rozum i wyczucie. Nie ma nic złego w rozładowaniu atmosfery na konferencji prasowej tak, jak zrobił to Laurentiis. Problem zaczyna się, gdy piecze nad tak wielką organizacją przejmuje osoba nie mająca pojęcia o futbolu. Osoba, która traktuje klub jak zabawkę i nie liczy się ze zdaniem otoczenia. Wtedy cierpią wszyscy. Zawodnicy, bo nie mogą skupić się na kopaniu piłki, trenerzy, bo nie wiedzą na czym stoją, a przede wszystkim kibice, którzy muszą patrzeć na to, jak ich ukochany klub - cząstka ich samych - spada na samo dno.  

Przemek Gołaszewski
 

0 komentarze:

#Pogback w liczbach, czyli jak obecni pomocnicy Manchesteru United wyglądają przy Francuzie




Saga dobiegła końca. Największy transfer w historii stał się faktem i Paul Pogba wraca, jak sam przyznał, do swojego prawdziwego domu. O przeprowadzce roku mówią obecnie wszyscy - jedni chwalą zarząd Manchesteru United, drudzy wręcz przeciwnie - łapią się za głowę, jak można było wydać tyle pieniędzy na zawodnika, który przecież nie strzeli 30 goli w sezonie. Wątpliwości może rozwiać tylko sam Pogba i to od niego zależy czy stanie się diamentem, człowiekiem na lata w Manchesterze. Porównajmy więc dokonania Francuza z zawodnikami, których Jose Mourinho może wystawić na środku pomocy i sprawdźmy, czy nowy zakup to zupełnie inna jakość.

W kadrze Manchesteru United znajduje się obecnie czterech środkowych pomocników, którzy będą walczyć o miejsce u boku Pogby, bo obecność Francuza w podstawowej jedenastce to przecież pewniak. Może jeszcze nie w pierwszym meczu, ale od drugiej kolejki środek pola należy do Paula 
i ... no właśnie. Ander Herrera, Michael Carrick, Marouane Fellaini i Morgan Schneiderlin to zawodnicy, którzy będą bić się o pozycję drugiego centralnego pomocnika. Nie biorę pod uwagę Bastiana Schweinsteigera, który prędzej zagra w NHL niż u Mourinho i Blinda, który teoretycznie mógłby występować jako defensywny pomocnik, ale raczej będzie zmiennikiem dla kogoś z pary Smalling - Bailly. Analizując sytuację w kadrze Manchesteru United, brałem pod uwagę tylko mecze ligowe z poprzedniego sezonu i opierałem się na statystykach pochodzących ze strony squawka.com

Zacznijmy porównanie od kwestii podstawowej - kto grał najwięcej? Paul Pogba wystąpił w poprzednim sezonie Serie A w 35 meczach i spędził na boisku 3018 minut. Żaden z czwórki przywołanych graczy nie zbliżył się nawet do wyniku Francuza. Co więcej Ander Herrera (27 spotkań i 1543 min) i Marouane Fellaini (18 meczów i 1068 minut) ŁĄCZNIE nie przebywali na boisku tak długo jak Pogba. Michael Carrick wybiegł na murawę 28 razy, co przełożyło się na 1976 minut. Najbliżej wyniku Francuza, choć i tak daleko, był jego kolega z reprezentacji - Morgan Schneiderlin - 29 meczów, 2205 minut.

Środkowy pomocnik to gracz, na którym opiera się gra całego zespołu. To on dyktuje tempo rozgrywania akcji, to on rozdziela piłki i narzuca kierunek prowadzenia ataku. Wszystkie te działania opierają się na podstawowym, i kluczowym dla pomocnika, elemencie gry - podaniach. W poprzednim sezonie włoskiej Serie A Pogba podawał 1680 razy z czego aż 1000 do przodu, co znów stawia go na pierwszym miejscu względem czwórki z Manchesteru. Najgorzej pod tym względem wypada Marouane Fellaini, który na 587 zagrań, 285 razy podawał za siebie. Oczywiście Belg rozegrał 17 meczów mniej, jednak wynik procentowy i tak wskazuje, że częściej wybiera on bezpieczne zagrania niż Francuz (43% podań do tyłu Fellainiego i 40,5% takich zagrań Pogby). Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, że nowy nabytek Czerwonych Diabłów, mimo największej łącznej ilości podań, nie jest zawodnikiem, który najczęściej ,spośród porównywanego grona, gra do przodu. Kto prześcignął Francuza w tej statystyce? Pewnie Herrera? Otóż nie. Michael Carrick 1120 razy kopał piłkę przed siebie, co stanowi aż 73% jego zagrań! Wynik Pogby to 59%.

Liczba podań do przodu zagranych przez Michaela Carricka jest większa od liczby takich podań Pogby aż o 14 punktów procentowych.
Podania mają swój podstawowy cel. Przenieść piłkę pod bramkę przeciwnika i stworzyć sytuację pod bramką przeciwnika. Kluczowa kwestia - asysty. Tutaj król jest tylko jeden. W ubiegłych rozgrywkach ligowych Pogba zaliczył 12 ostatnich podań. Fellaini, Carrick, Schneiderlin? Zero. Herrera trochę lepiej, ale i tak słabo - 2 asysty. Dobre podanie to połowa sukcesu, ktoś jeszcze musi piłkę do siatki wepchnąć, więc ta statystyka nie do końca może oddawać zagrożenie jakie tworzy dany pomocnik. Weźmy więc pod uwagę statystykę wykreowanych okazji strzeleckich. Tutaj także rządzi i dzieli Pogba (54 wykreowanych szans), ale starsi stażem zawodnicy United trochę na tym polu nadrabiają. Najlepszy z nich, Ander Herrera, stworzył 21 okazji dla swoich kolegów, Fellaini jedenaście, Carrick dziesięć, a Schneiderlin dziewięć.

Pogba nie ma sobie równych jeśli chodzi o liczbę asyst w poprzednim sezonie. Zaliczył ich 12, co jest liczbą 6 razy większą od ilości kluczowych podań dogranych przez całą czwórkę środkowych pomocników Manchesteru.

Mecze wygrywa się, strzelając więcej bramek niż przeciwnik, zajmijmy się więc liczbą strzelonych goli. Oczywiście, od środkowego pomocnika nie wymaga się 20 goli w sezonie, jednak dobrze by było, gdyby coś po jego strzałach do siatki wpadło. Najpierw zerknijmy na ogólną liczbę oddanych strzałów. Pogba? Nie boi się podjąć ryzyka i kropnąć na bramkę rywala. Efekt? 124 strzały z czego 37% celnych. W porównaniu do czwórki z Manchesteru - deklasacja. Herrera 24 strzały, Fellaini 23, Schneiderlin 11, Carrick 7. Jest jednak pewien szczegół, który zwraca uwagę. O ile Schneiderlin praktycznie w bramkę nie trafia (skuteczność strzałów 11%), Fellaini i Herrera mniej więcej na zmianę strzelają celnie i niecelnie, to Carrick - mimo siedmiu prób - imponuje. Każda jego próba była celna. 


Ander Herrera oddał w poprzednim sezonie aż o 100 strzałów mniej niż Pogba, a i tak króluje w tej statystyce spośród 4 porównywanych pomocników Manchesteru United.


Okej, czas na sól piłki nożnej - strzelone bramki. Tutaj bez niespodzianek. Najlepszy z porównywanej piątki jest Pogba - 8 goli. Schneiderlin i Fellaini strzelili w lidze po jednej bramce, Herrera trzykrotnie pokonał bramkarza rywali, a Carrick, choć zawsze strzelał celnie, w poprzednim sezonie gola nie zdobył. 

Środek pola to strefa kluczowa, dlatego od zawodnika grającego na tej pozycji wymaga się także solidnej gry w obronie. Czas przejść zatem do tego elementu gry, a zaczniemy od przechwytów. W tym aspekcie mamy zdecydowanego lidera, ale nie jest nim Pogba, a jego kolega z reprezentacji. Morgan Schneiderlin wykonał w poprzednim sezonie 73 przechwyty podań przeciwnika. Drugi w tabeli jest Pogba (47), który osiągnął wynik bardzo zbliżony do Carricka (45). Co ciekawe, najgorzej wypada Fellaini - 10 przechwytów podań rywala. Trochę inaczej wygląda kwestia odbiorów piłki. Tutaj Fellaini osiąga wynik zbliżony do Paula Pogby (27 do 26 odbiorów na korzyść Francuza). Najlepiej spisującym się w defensywnie graczem spośród porównywanej piątki  jest Schneiderlin. Do sporej przewagi w liczbie przechwytów, dorzuca on też pierwszy wynik w kategorii odbiorów. Francuz zabrał piłkę rywalowi 50 razy. 


Morgan Schneiderlin zdecydowanie króluje jeśli chodzi o akcje defensywne. Francuz zaliczył w poprzednim sezonie zdecydowanie więcej odbiorów i przechwytów niż Pogba i pozostałych trzech graczy Manchesteru United.

Dyscyplina. W środkowej strefie boiska ciągle mamy kontakt z przeciwnikiem, więc starcia zakończone faulem zdarzają się bardzo często. Jak nasi bohaterowie prezentują się w rankingu otrzymanych żółtych i czerwonych kartek? Godne pochwały jest na pewno to, że żaden z graczy w poprzednim sezonie ligowym nie wyleciał z boiska z czerwoną kartką. Jeśli chodzi o żółte kartoniki, tutaj jestem trochę zaskoczony. Spodziewałem się, że górować w tej statystyce będzie Fellaini, a ten otrzymał tych kartek... najmniej, bo tylko 2. Zaskakującym, jak dla mnie liderem, okazał się być Paul Pogba z 10 żółtymi kartkami na koncie.
 
Jak się okazuje, porównanie potwierdza tezę, że Pogba wypada najlepiej w kontekście gry ofensywnej, jednak zdarzyło się też kilka niespodzianek. Jose Mourinho czeka sezon trudnych decyzji, bo o ile gra Pogby jest pewna, jak Arsenal na 4 miejscu, to pozycja drugiego środkowego pomocnika na pewno będzie często rotowana. Według suchych liczb mogłoby się wydawać, że najlepszym wyborem do gry w pierwszym składzie byłby drugi Francuz - Morgan Schneiderlin. Ten wypada najlepiej w statystykach wskazujących na przydatność w defensywnie. Współpraca Pogby i Morgana przyniosłaby nie tylko świetny balans w drugiej linii Manchesteru United, ale także z korzyścią wpłynęłaby na reprezentację Francji. Drugą, zasługującą na przemyślenie opcją, jest Michael Carrick. Doświadczony, kultowy już, gracz na pewno nie odda swojej pozycji bez walki. Obawiam się jednak, że na transferze Pogby wiele straci mój ulubieniec - Ander Herrera. Hiszpan wypada zdecydowanie gorzej w porównaniu do Pogby w kontekście ofensywy i ma to nieszczęście, że nie jest też typowym pomocnikiem defensywnym. W najtrudniejszej sytuacji może znaleźć się Fellaini, ale jest to gracz, który przyzwyczaił się już, że ciągle musi walczyć o swoje i komuś coś udowadniać. Poza tym, w ostatnim meczu o Tarczę Wspólnoty wyszedł w podstawowym składzie, więc Mourinho na pewno na niego liczy. Jedno jest pewne, rotacja będzie duża i nikt, oprócz Pogby, nie będzie mógł ze stoickim spokojem mówić, że jest podstawowym pomocnikiem Manchesteru United.

Przemek Gołaszewski

1 komentarze:

Pogoń Lwów - romantyczna opowieść z Kresów




Nad parkiem sportowym imienia Marszałka Polski Edwarda Śmigłego-Rydza mocno świeci słońce. Wysoka temperatura na pewno nie pomaga zawodnikom biegającym po boisku, jednak ci dają z siebie wszystko.  Zgromadzeni kibice oglądają naprawdę dobry mecz, pełen walki i zaangażowania.  Piłka nożna w najczystszej postaci – liczy się tylko chęć zwyciężania. Tymczasem wokół stadionu rozbrzmiewają gwizdy. Mimo wszystko nikt się im nie dziwi, nie są to bowiem gwizdy wywołane rozczarowaniem. To tak zwani batiarzy – lwowscy gawędziarze, „ludzie ulicy”, charakterystyczny element każdego spotkania. Batiarzy to najwierniejsi fani, jednak nie płacą oni za bilety. Zamiast tego wspinają się na dorodne kasztanowce otaczające stadion i stamtąd, ze słynnej „zielonej trybuny”, dopingują swoich ulubieńców. Nie mogą klaskać, ponieważ muszą trzymać się gałęzi. Dlatego też swój entuzjazm wyrażają gwizdami. Jest rok 1913. Pogoń Lwów rozgrywa swój pierwszy mecz na nowym stadionie, a przeciwnikiem jest Cracovia. 

Na wzór Liverpoolu i Evertonu

Lwowska Pogoń to klub wręcz mityczny, który z prochu powstał, w proch się obrócił, a teraz ponownie wraca do świata żywych. Powoli, małymi kroczkami, ale piękna historia tej drużyny jeszcze się nie skończyła. Zacznijmy jednak od początku. Ta romantyczna opowieść zaczyna się pod koniec XIX wieku, kiedy to Lwów stanowił jeszcze część II Rzeczpospolitej. Można powiedzieć, że w mieście, które do dziś uznawane jest za jedno z najważniejszych ośrodków kultury polskiej przed II wojną światową, pierwsze kroki stawiała polska piłka nożna. Pod koniec XIX wieku dzięki staraniom Eugeniusza Piaseckiego powstało tam Towarzystwo Zabaw Ruchowych. Jednym z inicjatorów stowarzyszenia był Edmund Cenar – człowiek, który w roku 1891 miał przetłumaczyć z języka angielskiego podstawowe zasady gry w piłkę nożną.  Piłka nożna  zyskiwała popularność wśród kresowej młodzieży, która z chęcią poświęcała swój czas na poznawanie tej pięknej dyscypliny sportu. W roku 1904 uczniowie IV Gimnazjum powołali Klub Gimnastyczno – Sportowy. Trzy lata później jego nazwę zmieniono na Lwowski Klub Sportowy „Pogoń”, na czele którego stanął wspomniany już wcześniej dr Eugeniusz Piasecki. W tym czasie przyjęto również oficjalne barwy drużyny, którymi stały się kolory biały, czerwony i niebieski. Geneza tych barw jest dość ciekawa. Jedna z teorii głosi, że dwaj zawodnicy Pogoni - Karol Szajdej i Stanisław Polakiewicz – zaproponowali odcień czerwony i niebieski, ponieważ z prasy dowiedzieli się, że w takich barwach występują dwa najpopularniejsze w owym czasie kluby angielskie – Liverpool i Everton. Rok później zorganizowano też pierwsze boisko – Pogończycy wreszcie mieli swój dom.

Dawniej jak dziś - potrzebny bogaty sponsor

Dzień narodzenia się Lwowskiego Klubu Sportowego był momentem, w którym sama chęć do gry nie wystarczała. Jak to bywa w futbolu niezbędne okazały się środki finansowe. W tym miejscu na scenę wkracza ród Kucharów, który mały klub wywindował na zupełnie inny poziom. Ludwik Kuchar, głowa rodziny, był przedsiębiorcą, a fortunę zbił dzięki sieci kin we Lwowie i Krakowie. W 1907 r. postanowił zainwestować swoje pieniądze w drużynę Pogoni. Oprócz środków finansowych dał jej jednak coś cenniejszego – ludzi, którzy za drużynę daliby się pokroić. Czterech synów Ludwika (Tadeusz, Władysław, Wacław, Mieczysław) było zawodnikami Pogoni. Dzięki swojej woli walki i poświęceniu, nie tylko dla klubu, ale i dla ojczyzny, zapisali piękną kartę w dziejach Pogoni Lwów.

Klub zdobywał coraz większą popularność, na mecze przychodziło coraz więcej kibiców chcących zobaczyć Pogończyków w akcji. W roku 1913 nadszedł czas na pierwsze poważne wyzwanie dla lwowskich chłopców. Pogoń wzięła udział w turnieju o mistrzostwo Galicji i choć nie był to duży turniej (skupiał trzy najlepsze drużyny piłkarskie z terytorium pod austriackim zaborem: Cracovia, Wisła Kraków, Pogoń Lwów) budził ogromne emocje. Turniej rozgrywano w formule każdy z każdym plus rewanże. Zawodnicy z „miasta zawsze wiernego” rozczarowali.  Pogoń zremisowała dwukrotnie z Cracovią, dwa razy przegrała z Wisłą i zajęła ostatnie miejsce. Kolejnej edycji turnieju nie rozegrano, ponieważ wybuchła I wojna światowa, a na froncie wschodnim zadrżała ziemia…

Wojna nigdy się nie zmienia

Wojenna zawierucha nie była w tanie przeszkodzić prawdziwej pasji do futbolu. Na kresach wciąż piłkę kopano, do Lwowa przyjeżdżały okoliczne drużyny, jednak większych turniejów nie rozgrywano. Sytuacja znacznie skomplikowała się w roku 1918 podczas wojny polsko – ukraińskiej. Wielu zawodników Pogoni porzuciło dotychczasowe sprawy i wstąpiło do wojska. Jednym z nich był porucznik Tadeusz Kuchar, który dowodził Baterią I Lwowskiego Pułku Artylerii nazwanego później Pogonią. Podczas walk życie straciło 57 członków wszystkich sekcji sportowych Pogoni Lwów. Tadeusz Kuchar przeżył.

Lwów, rok 1941


I wojna światowa dobiegła końca, zakończyła się także wojna polsko – bolszewicka. W kraju zapanowała radość, ludzie przestali obawiać się wrogich wojsk, Polacy wreszcie mogli cieszyć się, że są obywatelami swojego własnego, ukochanego kraju, o którego istnienie tak krwawo walczyli. Nastał też czas pomyślny dla samej Pogoni. W roku 1920 odbyła się pierwsza edycja piłkarskich mistrzostw Polski. Do finałowego turnieju kwalifikowała się jedna drużyna z każdego okręgu (krakowski, łódzki, warszawski, lwowski, poznański). Turniej nie został jednak dokończony w związku z wybuchem wspomnianej wcześniej wojny polsko – bolszewickiej. Dwa lata później swój pierwszy tytuł zdobyła Pogoń. W decydującym meczu pokonali Wartę Poznań. Rok później obronili tytuł dzięki dwóm wygranym z Wisłą Kraków. W 1924 roku finały nie zostały rozegrane, ponieważ Polski Związek Piłki Nożnej chciał dać więcej czasu na odpoczynek zawodnikom, którzy mieli reprezentować Polskę na Igrzyskach Olimpijskich. Rok przerwy nie wybił Pogończyków z rytmu. Kolejne mistrzostwa dołożyli w latach 1925 oraz 1926.


Lata sukcesów i tragiczny koniec

Rok 1927 sprofesjonalizował piłkę nożną w naszym kraju. Największe polskie zespoły zorganizowały rozgrywki, które nazwano Ligą. Jej powstanie nie było skonsultowane z PZPN-em, co nie spodobało się Cracovii, która odmówiła wzięcia udziału w pierwszym sezonie rozgrywek. Zwycięzcą ligi została Wisła Kraków. Pogoń Lwów zgromadziła 29 pkt, o 11 mniej niż drużyna z Krakowa, co pozwoliło jej zająć 4 miejsce. Przygoda Pogończyków z Ligą nie była aż tak pomyślna, jak spodziewano się tego we Lwowie. Drużyna z Kresów nie wygrała nigdy tych rozgrywek, jednak trzykrotnie zajęła drugie miejsce (1932; 1933; 1935). Dramatycznie zapowiadały się rozgrywki ligowe w roku 1929. Pogoń Lwów źle weszła w sezon, co sprawiło, że nad chłopcami z Lwowa zawisło widmo spadku. W październiku 1929 roku Pogończycy znajdowali się na ostatnim miejscu w tabeli ligowej. Wielkimi krokami zbliżał się derbowy pojedynek z Czarnymi Lwów. Nastroje wśród kibiców nie były zbyt optymistyczne. Zawodnicy zmobilizowali się jednak wyjątkowo 
i wygrali spotkanie 2:1. Był to przełomowy moment sezonu. W kolejnych czterech meczach Pogoń zdobyła 6 punktów (w tamtym okresie za wygraną przyznawano 2 punkty, za remis 1) i ostatecznie zakończyła sezon na 9. miejscu w ligowej tabeli. W 1937 roku nastąpiła powtórka z (nie)rozrywki. Pogoń drugi raz w swojej historii musiała bronić się przed degradacją. Kolejny raz udanie. 


Zawodnicy Pogoni w roku 1936

1 września 1939 roku na wybrzeżu padły pierwsze strzały drugiej wojny światowej. Życie milionów ludzi stanęło na moment w miejscu, by chwilę później runąć jak domek z kart. Wielu piłkarzy z całej Polski trafiło do armii, gdzie oddali swoje życie za ojczyznę. Nikt nie zajmował sobie myśli piłką nożną, nikt nie zastanawiał się nad przyszłością Pogoni Lwów. Jednak nikt nie wyobrażał sobie również, że legendarny polski klub piłkarski przestanie być fizycznie polski. Wszyscy doskonale znamy tę historię. Konferencje „Wielkiej Trójki”, nowy porządek w Europie i Polska bez swoich wschodnich terenów. Wraz z końcem II Rzeczpospolitej skończyła się piękna opowieść o drużynie z Kresów, która stała się piłkarskim centrum Polski. Duch Pogoni jednak nie zginął. Wraz z przesiedleniem ludność z wschodu naszego kraju na zachód, przeniesiono coś jeszcze – ludzką pamięć. A ta nie pozwoliła, by Lwowski Klub Sportowy został wymazany z kresowych serc. Wielu lwowiaków osiedliło się w okolicach Bytomia, gdzie swoje uczucia przelali na tamtejszą Polonię. Ta przejęła barwy Pogoni 
i stała się namiastką tego, co zostało nam odebrane.

Najważniejszy jest człowiek

Klub piłkarski to nie instytucja, klub piłkarski to ludzie. W tym miejscu warto poświęcić kilka zdań osobom, bez których Pogoń nie byłaby Pogonią. Wspomniałem wcześniej o prezesie – Ludwiku Kucharze, który nie tylko dał pieniądze, ale też wydał na świat czterech synów, którzy za drużynę oddaliby wszystko. Jednym z nich był Wacław Kuchar – człowiek, który został pierwszym zwycięzcą Plebiscyty Przeglądu Sportowego na najlepszego sportowca w kraju (1926 rok). Występował w pogoni przez 23 lata, rozegrał ponad 160 meczów ligowych i zdobył 47 bramek. Napastnik był też reprezentantem Polski, z którą zagrał na Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu w 1924 roku. Oprócz futbolu uprawiał też różnego rodzaju biegi (na 800 metrów, na 110 m przez płotki i na 400 m przez płotki), skok wzwyż, trójskok, dziesięciobój. Kuchar we wszsytkich tych dyscyplinach zdobył co najmniej jeden tytuł mistrz Polski! Poza tym grał w hokeja i ścigał się na łyżwach. Niesamowite… Kolejną wielką personą był Spirydion Albański, bramkarz, który rozegrał najwięcej meczów ligowych w barwach Pogoni. Licznik zatrzymał się na 234 spotkaniach. Najlepszym strzelcem w historii Pogoni był za to Michał Matyas. Przez 10 lat występów we lwowskim klubie ustrzelał równo 100 goli. Matyas po zakończeniu wojny przez 
3 lata występował też w barwach Polonii Bytom, a więc drużyny, która dla przesiedlonych kibiców Pogoni stała się ucieczką do przeszłości.

Wacław Kuchar - człowiek legenda
 Feniks powstaje

Mijały lata, a kolejne pokolenia Lwowiaków żyły opowieściami swoich pradziadków i dziadków, opisującymi piłkarską siłę dawnych Kresów. W 2007 roku pojawił się pomysł na skupienie polskiej młodzieży we Lwowie wokół piłki nożnej. Dwa lata później wskrzeszono Lwowski Klub Sportowy Pogoń. Proces reaktywacji był długi i czasem wymagał sporo cierpliwości, jednak w tych chwilach klub zyskał wsparcie polskich konsulów na Ukrainie – Marcina Ziemiewicza i Jacka Żura. Dziś lwowska Pogoń walczy o popularność za naszą wschodnią granicą. Póki co występuje na czwartym poziomie rozgrywek na Ukrainie, jednak marzenia sięgają znacznie dalej. Marek Horbań, prezes klubu, nie ukrywa, że Pogoń gra też o zdecydowanie poważniejsze cele – o świadomość ludzi, którzy nie znają pięknej, ale i dramatycznej historii Pogończyków.



Przemek Gołaszewski

1 komentarze:

Lelo-Burti, czyli 17 kilogramów tradycji Gruzji




Wina, prastare cerkwie, prawosławne klasztory, skalne miasto, kaniony, słynne z mitologii jaskinie czy surowa natura. Z czym najczęściej utożsamiamy ten piękny kraj? Pewnie po trochę z każdą z tych rzeczy. A czy kiedykolwiek słyszeliście o Lelo Burti? Sport stworzony dla prawdziwych twardzieli jest największą atrakcją małej wioski Shukhuti, a prawdopodobnie za kilka lat będzie także największą atrakcją wśród zagranicznych turystów odwiedzających Gruzję. Czym jest więc Lelo Burti i na czym polega fenomen tej gry?

 Na początku musimy cofnąć się kilka wieków w przeszłości i wyobrazić sobie czasy antyczne. To właśnie wtedy w kilku biednych wioskach Gruzji narodziło się Lelo Burti. Niektórzy uważają, że ta tradycja przypomina piłkę nożną, inni natomiast twierdzą, że to odmiana popularnego w tym kraju rugby. W czasach antycznych reguły gry były troszkę inne niż teraz. Dotyczyło to przede wszystkim większego zasięgu gry, który mógł wynieść nawet kilka kilometrów. Jednak obszar był zawsze ograniczony. Najczęściej pole gry zamykała rzeka czy dolina. Główny cel całej zabawy pozostał jednak ten sam. Wszystko zaczyna się z samego rana w Niedzielę Wielkanocną, na małym placu we wspomnianej Shukhuti. Szykowane jest wykwintne jedzenie oraz alkohol, który ma pobudzić mężczyzn do gry. Oczywiście nie brakuje tańców, śpiewów czy głośnych rozmów. Przygotowywana jest również piłka. Jest ona napełniana dosłownie wszystkim. Możemy w niej znaleźć końskie włosie, owczą wełnę, piasek czy nawet wino. Piłka potem jest zaklejana i zostaje poświęcona przez lokalnego popa, co także jest wieloletnią tradycją. Co ciekawe, nie jest on lekka. Każdego roku mieszkańcy wsi rzucają, kopią 17 kilogramowym ciężarem! 



Po wszelkich rytuałach zaczyna się prawdziwa walka. Mieszkańcy wsi dzielą się na dwie drużyny. Jeżeli ktoś myśli, że liczą one tyle samo osób, to niestety jest w błędzie. W jednej może być 150 zawodników a w drugiej 200. Nikt nigdy, nawet jak przegra, nie wypowie ze swoich ust, że ich było więcej i nie mieliśmy szans. To coś więcej niż honor. Gruzini to gladiatorzy wschodu. Nie ma tutaj żadnych reguł. Cel jest jeden: przechwycić piłkę i dostać się z nią jak najszybciej  na drugi brzeg rzeki, która przepływa przez środek wsi. Cała gra jest bardzo emocjonująca. Nie brakuje brutalnych starć czy połamanych rąk. Kobiety, obserwatorzy zazwyczaj stoją i przyglądają się całej zabawie ze znacznej odległości. Nie mają innego wyjścia. W innym wypadku zostaliby stratowani przez setki graczy. Mecz nie ma żadnych ograniczeń czasowych. Może trwać nawet kilka godzin. Dla niektórych kończy się po 10 minutach, inni na chwilę opuszczają pole zmagań, odpoczywają przy drzewach, murach, a następnie wracają do gry. Drużyna, która jako pierwsza przeniesie piłkę przez rękę wygrywa i dostaje nagrodę. Nie jest nią żaden puchar, medal, nagroda finansowa czy alkohol. Zwycięzcy w pełnej euforii niosą olbrzymi, 17 kilogramowy ciężar na pobliski cmentarz, żeby złożyć go na grobie ostatnio zmarłego zawodnika Lelo-Burti. Jednak, jeśli jesteśmy w Gruzji, to musi być także uczta. I tak właśnie się dzieje. Następuje ona przy grobie, a świętowanie trwa do samego wieczora.



 Lelo-Burti to coś więcej niż tradycja. W Niedzielę Wielkanocną do małej wioski Shukhuti zjeżdżają się mieszkańcy pobliskich miasteczek. Każdy chce brać udział w tej niesamowitej zabawie. Każdy chce poczuć adrenalinę, wyzwolić u siebie emocje. Dla nich Lelo-Burti to coś więcej niż dla nas na przykład skok ze spadochronu. A widok rozerwanych butów, koszulek czy spodni, to najpiękniejszy widok w całym roku dla mieszkańców Shukhuti.

Bartek Błażejewski

0 komentarze:

Mityczne drużyny turniejowe - czy istnieją naprawdę?

"Są drużyną turniejową" – czasami to głos eksperta, a nieraz wymówka po porażce. Ale czy tak naprawdę istnieje jakakolwiek drużyna turniejowa? Może to po prostu frazes podobny do „zdecydowały detale”, który budzi raczej uśmiech politowania zamiast stanowić poważną analizę? Uważam, że na oba pytania można odpowiedzieć twierdząco. Tak – jest to banał. I tak- tzw. drużyna turniejowa to coś, co rzeczywiście istnieje. 

Po czym poznamy, że drużyna jest turniejowa? Po pierwsze taka ekipa regularnie odnosi świetne wyniki w turniejach typu play-off. To tam – w Pucharze Europy, czy na Mistrzostwach Światach- może realizować swoje wielkie ambicje. Nawet już kilka dni później w meczu o mniejszą stawkę, o mniejszej temperaturze często rozczarowuje. Spójrzmy na AC Milan w 2007r. – Liga mistrzów zdobyta w świetnym stylu, a w Serie A do ostatniej kolejki walka o lokatę nr 4. Czyli po drugie – następuje absolutnie nieprzeciętna mobilizacja na te wyjątkowe mecze. Po trzecie – ekipy turniejowe rozkręcają się w trakcie turnieju. Można to dobrze zaobserwować zwłaszcza w przypadku drużyn narodowych, czyli w trakcie trwania MŚ lub Euro. Nie raz zdarzało się, że ostateczny tryumf odnosił zespół, który całe rozgrywki zaczynał po prostu słabo jak Hiszpania w 2010 r., czy przed dwoma miesiącami Portugalia. I tutaj muszę dorzucić „po czwarte” – nie uważam tych dwóch ostatnich drużyn za turniejowe, a powodem tego jest to, że wspomniane sukcesy to jedne z niewielu w ich historii. I to jest prawdopodobnie najciekawszy element układanki. Ciągłość i powtarzalność wyników, która jest niepodatna na zmiany zawodników i trenerów. Przyjrzyjmy się trzem modelowym, moim zdaniem, zespołom turniejowym. Mam tu na myśli reprezentacje Niemiec i Włoch oraz Real Madryt.


 Niemcy – na MŚ 13 razy w strefie medalowej, czterokrotnie wygrali. Od dekady zawsze są w najlepszej czwórce na wielkich turniejach. Tą regularnością przewyższają nawet swojego wielkiego rywala, czyli najlepszą reprezentację Hiszpanii w historii. Przez wiele lat nie grali atrakcyjnej piłki, ale na końcu… Gary Lineker już Wam powie. A w ostatnich latach poza skutecznością (która wydaje się nieco osłabła) mogliśmy oglądać jak w efektownym stylu demolowali Argentynę, Anglię, Portugalię, czy Brazylię.
                                     

Włochy – wieloletni koszmar Niemców (ich awans po karnych liczy się jak remis), Hiszpanów (przełamanie włoskiej klątwy dopiero w 2012 r.) i wielu, wielu innych. Czterokrotni mistrzowie świata. Królowie piłkarskiego pragmatyzmu. Niech o wielkości Włochów jako footballowej nacji świadczy ich postawa w czasie minionego Euro. Byli drużyną właściwie bez wielkich gwiazd (przynajmniej w ofensywie), a dodatkowo jeszcze osłabioną przez kontuzje. W swoim pierwszym meczu podcięli skrzydła faworyzowanej przez większość znawców Belgii, a w 1/8 finału zagrali mecz doskonały i nie dali szans Hiszpanii. I choć Squadra Azzurra w ćwierćfinale była piłkarsko słabsza od Niemców, to trudno oprzeć się wrażeniu, że gdyby nie wybryki dwóch błaznów, którzy postanowili ćwiczyć wypady (Pelle) i skip A (Zaza) zamiast strzelić karnego, to nie Cristiano Ronaldo a Gigi Buffon mógł 10 VII podnieść puchar.




I w końcu Real Madryt – wybór, z którym pewnie nie wszyscy się zgodzą. Po pierwsze dlatego, że zwykle mówimy o drużynie turniejowej w kontekście reprezentacji. Po drugie pewnie wielu z Was cały czas pamięta niesławną klątwę 1/8 finału w Lidze mistrzów. Ale spójrzmy na najważniejsze dokonania Los Blancos – 11 Pucharów Europy. Drugi AC Milan ma ich 7, a ostatnie miejsce na podium okupują wspólnie Liverpool, Bayern i Barcelona, które mają 5 takich trofeów. I co ciekawe Real Madryt osiągnął to grając w „zaledwie” 13 finałach. Czyli 11 zwycięstw i 2 porażki. W całej historii Pucharu Europy. Dla porównania Bayern Monachium dwa finały Ligi Mistrzów przegrał od 2010 r. Jeśli spojrzymy na Real w czasach najnowszych, dostrzeżemy, że drużyna z Madrytu dochodziła ostatnio do półfinału już sześć razy z rzędu. To passa, którą nie może się poszczycić nawet Barcelona przeżywająca najlepszy okres w swojej historii.
 
Mamy zatem te trzy obrazki. I czy jestem w stanie powiedzieć, co decyduje o predyspozycji do uzyskiwania świetnych wyników na turniejach? Można to oczywiście zamknąć w pojęciu „mentalność”. Ale jakie są jej źródła? Sukcesy odnoszone przez dziesięciolecia były przecież odnoszone przez różne generacje, więc nie chodzi o charakter konkretnych graczy, czy trenera. Mentalność narodu/środowisko? Też nie pasuje. Hiszpania wciąż czekała na tryumf, gdy Real został uznany za najlepszy klub XX w. zaś Bayernowi mimo wszystko daleko do sznytu niemieckiej kadry. Raz jeszcze powtórzę – uważam, że funkcjonowanie takiego pojęcia jak drużyna turniejowa jest uzasadnione. Jednak jest to twór niejasny, o którym trudno powiedzieć coś na pewno i którego źródeł nie potrafię wskazać. Zatem jeśli pytacie mnie, jak to jest, że niektórzy mają to „coś”, a inni – nie, odpowiem słowami Jamnika z jednego z moich ulubionych sucharów – „Nie wiem, naprawdę nie wiem.”

Aleksander Potocki

0 komentarze: