Baśń, którą chcesz opowiadać swoim dzieciom


"Jego historia jest jedną z tych, którymi chcesz dzielić się z innymi. Jest jedną z tych baśni, które chcesz opowiadać swoim dzieciom i wnukom." - Paulo Maldini

W czerwonym trykocie Liverpoolu spędził na murawie blisko 56 tysięcy minut. W 690 meczach w barwach klubu z Anfield zdobył łącznie 180 goli. Jest szóstym asystentem w historii Premier League - decydującą piłkę dogrywał 92 razy. W swojej długoletniej karierze wygrał niemal wszystko. Wznosił Puchar Anglii, Puchar Ligi Angielskiej, Puchar UEFA, Ligę Mistrzów. Jako jedyny piłkarz w historii futbolu strzelał gole w finałach powyższych turniejów. Wygrywał w Superpucharze Anglii i Europy. Mimo tego, buty na kołku zawiesił jako piłkarz nie do końca spełniony. Zabrakło mu jednego trofeum - tego najcenniejszego. Mistrzostwo Anglii było już na wyciągnięcie ręki. Niestety, w meczu z Chelsea zdarzył się pamiętny upadek, a wraz z nim symbolicznie upadły marzenia...

"Steven Gerrard byłby kapitanem mojej światowej jedenastki marzeń" - Francesco Totti

Kariera Anglika stanęła pod dużym znakiem zapytania zanim na dobre się rozpoczęła. Młody Gerrard uwielbiał spędzać dnie, kopiąc piłkę na swoim podwórku. Pewnego dnia futbolówka ugrzęzła pod żywopłotem. Młodziutki Steven chciał ją sięgnąć nogą i wykopać spod roślinnego ogrodzenia. Niestety, zamiast w piłkę trafił w ogrodowe widły leżące za żywopłotem. Gerrard natychmiast trafił do szpitala. Jeden z lekarzy zajmujących się stopą Anglika stwierdził, że trzeba będzie amputować największy palec. W tamtym czasie Gerrard był już zawodnikiem Liverpoolu i być może ten fakt uratował przyszłą karierę dobrze zapowiadającego się zawodnika. Klubowy lekarz The Reds stwierdził, że o amputacji nie ma mowy i wszystko da się wyleczyć bez sięgania po ostateczne środki. Na szczęście miał rację - palec został uratowany, a wraz z nim jedna z najpiękniejszych piłkarskich historii w dziejach.

"Mój bohater. Mój przyjaciel." - Xabi Alonso

Steven Gerrard zadebiutował w barwach Liverpoolu 29 listopada 1998 roku w meczu przeciwko Blackburn Rovers. W początkowych etapach kariery zdarzało mu się grać na prawej pomocy, jednak jak sam twierdził czuł się tam źle. W październiku 2003 roku Gerrard zostaje kapitanem, opaskę przejmuje po Samim Hyppii. Anglik ma wtedy 23 lata i ofertę nowego, wiążącego na cztery kolejne sezony, kontraktu na stole. Oczywiście podpis zostaje złożony błyskawicznie.

"Nie mógłbym znieść tej myśli, że Liverpool ma kogoś tak dobrego, jak Roy Keane." - sir Alex Ferguson, rok 2000

W wieku 13 lat Steven Gerrard trafił na testy juniorskie w Manchesterze United. Nie było jednak mowy o tym, by przyszła legenda Liverpoolu zagościła w Teatrze Marzeń na stałe. Kilkanaście lat później na kartach swojej autobiografii Stevie G przyznał, że testy u największego rywala miały przyśpieszyć jedynie decyzję klubu z Anfield, który zwlekał z zaproponowaniem Gerrardowi kontraktu. Ostatecznie włodarze Liverpoolu propozycję złożyli, a Manchester United przez wiele kolejnych lat cierpiał z powodu walecznego Anglika.

"Pewnego dnia w hotelu podczas zgrupowania reprezentacji powiedziałem do niego - Przyjdź do United. Zaczął się śmiać i odpowiedział: Zrobię to pod warunkiem, że ty przejdziesz do Liverpoolu." - Gary Neville

Skoro o walce mowa - Gerrard był wojownikiem z krwi i kości. Jest rekordzistą Liverpoolu jeśli chodzi o czerwone kartki. W czasie swojej pięknej, czerwonej kariery obejrzał je sześciokrotnie. Ostatni raz w styczniu 2011 roku podczas spotkania przeciwko Manchesterowi United. Legendarny pomocnik pojawił się na boisku wraz z rozpoczęciem drugiej połowy, a po kilkudziesięciu sekundach opuszczał je ze spuszczoną głową. Atak na nogi Andera Herrery był jednak na tyle brutalny, że decyzja sędziego mogła być tylko jedna.

"Gram dla Ciebie Jon - Paul"

Słowa te kończą wspomnianą już wcześniej biografię Stevena Gerrarda. Jon - Paul Gilhooley był starszym o dwa lata kuzynem legendarnego pomocnika The Reds. Młody chłopak darzył Liverpool ogromnym uczuciem. W 1989 roku znalazł się na jednej z trybun stadionu Hillsborough. Został zadeptany przez kibiców ukochanego klubu. Był jedną z najmłodszych ofiar tamtej tragedii. Stevie G nigdy nie zapomniał o starszym kuzynie. Grając na chwałę Liverpoolu, oddawał równocześnie hołd Jonowi - Paulowi, który każdy mecz swojego bratanka na pewno oglądał gdzieś z góry...

"Niewielu piłkarzy odrzucało oferty z Realu Madryt. Gerrard to zrobił i to mówi wszystko o jego lojalności wobec Liverpoolu." - Zinedine Zidane


Nie jest tajemnicą, że w latach swojej świetności był pożądany przez największe kluby na świecie. Chelsea kusiła go nieustannie - bez powodzenia. Carlo Ancelotti bardzo często powtarzał, że gdy był menedżerem Milanu chciał ściągnąć Anglika do siebie. Nad wizją wspólnej gry w jednej drużynie z Gerrardem wielokrotnie rozpływali się Kaka i Andrea Pirlo. Nic z tego. O Anglika zaciekle walczył też Real Madryt. Zinedine Zidane powiedział kilka lat temu, że sam chodził do gabinetu Florentino Peraza i namawiał go do sprowadzenia pomocnika The Reds. Gerrard wiedział jednak jedno - "Liverpool jest klubem numer jeden." Można tylko żałować, że Anglik nie zakończył kariery w czerwonej koszulce z Livebirdem na piersi.

"Wciąż pamiętam jego twarz i wypisany na niej grymas bólu. Mimo tego, Gerrard ciągle walczył. Włożył w ten mecz wszystko to, co miał w sobie najlepsze. Dla swoich kolegów był wzorem do naśladowania." - Paulo Maldini

"Wygralibyśmy tamto trofeum, gdyby nie Steven Gerrard. Grał wielki mecz, zmienił wszystko." - Gennaro Gattusso

Kiedy piłkarze Liverpoolu zeszli do szatni po upokarzających 45 minutach tureckiego finału Chamipons League, Steven Gerrard wziął sprawy w swoje ręce. To on, jak kapitan, miał poruszyć szatnię do tego stopnia, że na drugą połowę wyszli całkiem inni zawodnicy. To on miał odegrać główną rolę tamtej pamiętnej nocy. "Wszystko co jest związane z tamtym meczem, pozostanie we mnie do końca mojego życia."

Steven Gerrard już nigdy nie zagra w meczu o stawkę. Już nigdy nie wygra Premier League. Steven Gerrard zdobył jednak coś więcej -  główne miejsce w panteonie liverpoolskich bogów.

0 komentarze:

Należę do Boga

  
Uderzeniu głową w dno basenu towarzyszyło przeraźliwe strzyknięcie. Osiemnastoletni Kaka nie zdawał sobie wówczas sprawy, że złamał właśnie szósty krąg odcinka szyjnego kręgosłupa. Tego popołudnia odpoczywał od futbolu.

Kilka dni wcześniej, podczas turnieju juniorskiego został ukarany żółtą kartką, która wykluczyła go z następnego spotkania. Wolny czas postanowił spędzić z rodziną. Wizyta w parku wodnym miała być chwilową odskocznią od piłki nożnej. Mało brakowało, a przerwa od futbolu trwałaby wiecznie - Kaka miał furę szczęścia, że nie został sparaliżowany.

Przydomek zawdzięcza bratu. Kilka lat młodszy Rodrigo podczas dziecięcych zabaw miał spore problemy z wymową imienia swojego najbliższego kompana. W ten oto sposób Ricardo Izecson dos Santos Leite stał się Kaką.

Skoro o dzieciństwie mowa, historia Kaki jest mało brazylijska. Większość piłkarskich legend z "kraju kawy" wychowało się w dramatycznych warunkach. Pele swoje pierwsze futbolowe kroki stawiał gołymi stopami - rodzice nie byli w stanie kupić mu butów. Ronaldinho swoją nieziemską technikę zawdzięczał psu, z którym kiwał się całymi dniami. Magiczny R10 musiał bardzo się starać. Zakup nowej piłki przekraczał możliwości finansowe rodziny, a każdy kontakt psa ze szmacianą futbolówką mógł zakończyć jej żywot. Tymczasem rodzicom naszego bohatera powodziło się całkiem nieźle. Ojciec inżynier i matka nauczycielka dbali zarówno o edukację, jak i rozwój sportowy swoich dzieci.

"Każdy chce być zwycięzcą, lecz dla mnie, prawdziwym zwycięstwem jest obecność Jezusa w moim życiu."


W tekście opowiadającym o życiu Kaki nie może zabraknąć miejsca dla Boga i religii. Sam Brazylijczyk wielokrotnie podkreślał, że najważniejsza dla niego jest wiara, a wszystko co posiada na ziemi jest zasługą Boga. "Z powodu mojego bogactwa i sławy część ludzi często pyta, czy nadal potrzebuję Jezusa. Odpowiedź jest prosta: potrzebuję Go każdego dnia mojego życia. Bez Jego słowa, bez Biblii, niczego bym nie osiągnął. Naprawdę w to wierzę. Możliwość gry w piłkę na najwyższym poziomie jest wynikiem wielu darów, które otrzymałem od Boga. Pan dał mi talent, a ja staram się go rozwijać każdego dnia."

Kaka często podkreślał, że jego silna wiara nie narodziła się po dramatycznym zdarzeniu w parku wodnym. Według niego wypadek, a właściwie wyjście z niego bez szwanku, było kolejnym dowodem na obecność Boga w jego życiu.

Kiedy opuszczał Milan za blisko 70 milionów euro był jednym z najlepszych piłkarzy globu. Działacze Realu Madryt oraz kibice "Królewskich" wiązali z Brazylijczykiem wielkie nadzieje. Przychodził jako kamień węgielny pod budowę kolejnej, galaktycznej drużyny. Niestety, problemy z kolanem brutalnie przerwały rozwój brazylijskiego pomocnika. Kaka coraz rzadziej pojawiał się w wyjściowej jedenastce, z zawodnika wielkiego stał się wiecznie kontuzjowanym rezerwowym. Obie strony szukały rozwiązania. Realowi nie uśmiechało się wypłacanie ogromnej pensji piłkarzowi, który drużynie nic nie daje. Z kolei Kaka za wszelką cenę pragnął odbudować swoją dyspozycję, ponownie stać się Kaką znanym z Milanu. I to właśnie mediolański klub wyciągnął rękę po swoją legendę i ściągnął ją z powrotem. Jednak stary, dobry Kaka już nie wrócił. Piłkarz przeminął, lecz jego fenomen trwa po dziś dzień.

"Wiele meczów wygram i wiele przegram, lecz wiem, że we wszystkim, co robię Bóg ma swój plan. Dlatego właśnie staram się zrozumieć ten plan w stosunku do mnie w każdej chwili mojego życia, tak abym mógł czuć spokój pomimo cięższych chwil."

0 komentarze:

Szalona kapela Kloppa pod taktyczną lupą


W grze Liverpoolu coraz wyraźniej widać piętno Jurgena Kloppa. Piłkarze z Anfield wygrali w tym sezonie ligowym osiem z 11 spotkań i w chwili obecnej patrzą na resztę stawki z samego czubka tabeli. W pełni zasłużenie. Zawodnicy Liverpoolu grają taką piłkę, jaką kochają kibice - optymistyczną, dynamiczną, pełną zaangażowania i, co najważniejsze, dziecięcej radości. Ekipa z Watfordu, przegrywając wczoraj aż 6:1, przekonała się na własnej skórze, że kapela Kloppa coraz mocniej uderza w bębny. To prawda, wczorajszy przeciwnik The Reds może nie należy do czołówki, jednak pokaz siły Liverpoolu, nawet na tle takiego rywala, był imponujący. Czas przyjrzeć się dokładniej, w jaki sposób funkcjonuje obiecujący boysband z miasta Beatlesów.

OBRONA

Stara, futbolowa zasada mówi, że drużynę piłkarską buduje się od tyłu. Solidna obrona to fundament, na którym można stawiać kolejne cegły. Oczywiście w meczu, w którym przeciwnikiem jest ekipa na poziomie Watfordu, mający w tym sezonie ambitne cele Liverpool, nie miał prawa wyglądać inaczej. Zawodnicy The Reds imponowali przede wszystkim nieustannym, agresywnym pressingiem. Z tego słynęła Borussia prowadzona przez Jurgena Kloppa i gołym okiem widać, że Niemiec coraz mocniej zakorzenia ten element gry w Liverpoolu. Kiedy zawodnik Watfordu otrzymywał piłkę, błyskawicznie pojawiało się przy nim dwóch, a czasem nawet trzech piłkarzy w czerwonych koszulkach. Taki stan rzeczy utrzymywał się praktycznie na całym boisku. Spójrzmy na zdjęcia.



Schemat zmasowanego ataku na przeciwnika był najlepiej widoczny, ale też najskuteczniejszy, w bocznych sektorach boiska. Powtarzalność z jaką zawodnicy Liverpoolu stosowali potrajanie krycia zasługuje na słowa najwyższego uznania. W każdym przypadku skrajnemu defensorowi pomaga ktoś z trójki środkowych pomocników Lallana - Henderson - Can. Szczególnie dwaj ostatni w mgnieniu oka wywierali presję na rywalu. Warto też podkreślić rolę ofensywnych zawodników w defensywie. Na powyższych zdjęciach widzimy, jak blisko rywala znajdują się Mane i Firmino, odcinając tym samym piłkarzom Watfordu możliwość zatrzymania się z piłką i oddania jej koledze z drużyny.


W powyższej sytuacji gracz z piłką jest otoczony piłkarzami w czerwonych koszulkach. Liverpoolczycy zagęszczają środek pola oraz uniemożliwiają próbę podania w pole karne i na skrzydło poprzez odcinanie rywala od możliwości otrzymania piłki. Odcinanie zawodników przyjezdnych od podań stanowi kolejny aspekt, któremu warto się przyjrzeć.


W powyższej sytuacji piłkarz posiadający piłkę jest oczywiście atakowany przez współpracujących ze sobą dwóch zawodników Liverpoolu. Spójrzmy jednak na zachowanie Milnera. Zaznaczony na niebiesko Anglik niby nie bierze udziału w akcji, tymczasem kontroluje pozycję biegnącego prawą flanką rywala i tak naprawdę uniemożliwia jego groźne podłączenie się do akcji ofensywnej. Gdyby zawodnik posiadający piłkę zdecydował się ją oddać na skrzydło, Milner miałby mnóstwo czasu i odpowiednią pozycję na atak. Podwajanie, często nawet potrajanie krycia oraz odcinanie rywali od podań zaowocowało licznymi przechwytami i odbiorami piłki.

Błękitne punkty przedstawione na grafice oznaczają straty piłki przez piłkarzy Watfordu. Najwięcej tego typu błędów pojawiało się w bocznych sektorach, gdzie zawodnicy The Reds skoordynowanie i przede wszystkim niepojedynczo podbiegali do swoich przeciwników.




Na oddzielny akapit zasłużyła też para środkowych defensorów. Lucas i Matip świetnie zabezpieczali środkową strefę boiska, kiedy to ich drużyna przeprowadzała akcję ofensywną. Boczni obrońcy Liverpoolu grali wczoraj bardzo wysoko, o czym za chwilę, mimo tego dwóch stoperów potrafiło skutecznie powstrzymywać próby wyjścia z kontrą, a działo się to głównie dzięki ich wysokiemu ustawieniu.


Zaznaczone na niebiesko pole było w pełni zdominowane przez dwójkę Lucas - Matip, którzy zgarniali wszystkie piłki spadające w ten sektor boiska. Poniższa grafika wyraźnie pokazuje, jak wysoko mogli wczoraj grać obrońcy Liverpoolu.


Żeby nie było tak kolorowo, na koniec analizy gry defensywnej Liverpoolu odrobina czepialstwa. Podopiecznym Jurgena Kloppa zdarzało się, choć rzadko, pogubić w agresywnym, kilkuosobowym ataku na rywala z piłką i w ten sposób The Reds stracili bramkę. 


W tej sytuacji Daryl Janmaat ma pozostawione zbyt wiele wolnego miejsca, co przerodzi się w utratę przez Liverpool gola. Widzimy, że w lewym sektorze pola karnego znajduje się trzech piłkarzy w czerwonych koszulkach, podczas gdy Holender stoi osamotniony na dwunastym metrze. 

ATAK

Zostawmy grę defensywną Liverpoolu i zajmijmy się tym, co kibice kochają najbardziej - ofensywą. Podopieczni Kloppa atakowali z polotem i finezją, ale przede wszystkim z ogromną siłą rażenia. 


W dwóch pierwszych sytuacjach widzimy atak pozycyjny (!) ekipy z Anfield. Piłkarze w czerwonych koszulkach z wielką chęcią wbiegali w linię defensywną Watfordu, co często powodowało, że linię ataku The Reds tworzyło aż pięciu zawodników! Nie trzeba mówić, jak wiele możliwości rozegrania akcji daje taki stan rzeczy. Na ostatnim zdjęciu widzimy natomiast kontratak Liverpoolu. Trójka piłkarzy w białych strojach jest wyraźnie spóźniona z powrotem, co razem z ogromnym parciem Liverpoolczyków do przodu, tworzy gospodarzom przewagę liczebną.

Wspominałem wcześniej o grających niezwykle ofensywnie skrajnych obrońcach The Reds. Milner i Clyne oddali łącznie trzy strzały na bramkę i wypracowali tyle samo sytuacji strzeleckich. Ofensywne wejścia Anglików sprawiały ogromne problemy linii defensywnej Watfordu. Co więcej, dzięki ich wysokiemu ustawieniu formacja defensywna przyjezdnych rozciągała się do granic możliwości, co tworzyło przestrzeń do podań prostopadłych. 


Rzućmy jeszcze okiem na mapę cieplną ustawienia Milnera i Clyne'a. Wyraźnie na niej widać, że obaj chętnie zapuszczali się do ataku, czyniąc tym samym wielką krzywdę obrońcom przyjezdnych. "Górna" część boiska symbolizuje strefy biegania Milnera, dolna Clyne'a. Dla przypomnienia prawa połowa boiska należy do Watfordu...

Kolejnym wartym podkreślenia aspektem gry ofensywnej Liverpoolczyków była nieustanna wymiana pozycji, głównie z udziałem ofensywnego tria, w skład którego wchodzili przez większą część spotkania Coutinho, Firmino i Mane. Trójka szybkich, świetnych technicznie piłkarzy siała spustoszenie w linii defensywnej rywala. Nie dość, że obrońcy Watfordu mieli problem z upilnowaniem tych graczy, to ci dodatkowo co chwilę zamieniali się strefami, w których operowali, przez co goście nie nadążali z kryciem. 


Powyższe klatki dzieli różnica ośmiu sekund. W tym czasie Sadio Mane zdążył oddać piłkę koledze z drużyny i przebiec na drugi koniec boiska, by tam otrzymać piłkę z powrotem. Powierzchnia, po której poruszali się ofensywni gracze Liverpoolu pokazuje jak często wymieniali się ze sobą sektorami i wzajemnie uzupełniali, wychodząc na pozycje. Poniżej widzimy heatmapy Coutinho i Firmino. Wskazują one jeszcze jedną rzecz, o której była mowa wcześniej. Obaj Brazylijczycy zostawiali sporo miejsca w bocznych sektorach, w które wbiegali Milner i Clyne.
                                                                 
                                                                   Roberto Firmino

Philippe Coutinho

Chciałbym też zwrócić uwagę na pewien schemat wyprowadzania ataku przez piłkarzy The Reds. Kiedy piłka trafiała do jednego z trójki graczy Coutinho - Firmino - Mane, defensorzy starali się skupiać uwagę na posiadającym piłkę, a w tym czasie pozostała dwójka ofensywnych graczy Liverpoolu rozbiegała się na boki. Tworzyło to otwarte na oścież korytarze na bokach boiska, przez co podopieczni Kloppa jednym podaniem byli w stanie stworzyć groźną sytuację podbramkową. Taki schemat powtarzał się dość często.


Nie wiedząc jak przed takimi sytuacjami się bronić, obrońcy gości podejmowali też czasem próby "murowania" dostępu do pola karnego. Starali się wtedy pozostać na swoich pozycjach i nie podbiegać do posiadającego piłkę rywala. Niestety, w takiej sytuacji potrzebna jest pomoc środkowych pomocników, którzy muszą się cofnąć i podbiec do holującego piłkę zawodnika. W przeciwnym wypadku powstają ogromne dziury tuż przed polem karnym, które dla piłkarzy o takich umiejętnościach technicznych są zaproszeniem do indywidualnej akcji.


Ostatnią kwestią, której warto się przyjrzeć są zabójcze wejścia z drugiej linii. Defensorzy Watfordu skupiali się na ofensywnych zawodnikach Liverpoolu, przez co tworzyły się przestrzenie dla pomocników The Reds. 


Na zdjęciu widzimy, jak zawodnicy w białych koszulkach koncentrują się na ofensywnych piłkarzach gospodarzy, zapominając o graczach nadbiegających z głębi pola. Co prawda Emre Cana goni jeden z rywali, jednak nie ma on szans z rozpędzonym Niemcem, który ostatecznie strzela po tej akcji bramkę na 3:0.

Chłopcy Jurgena Kloppa spisali się wczoraj bezbłędnie niemal pod każdym względem. Agresja w pressingu, zabójcze ataki skrzydłami, dynamiczna wymiana podań z pierwszej piłki - wszystko grało tak, jak życzył sobie tego niemiecki dyrygent. Rywal teoretycznie do najmocniejszych nie należał, jednak z taką grą Liverpool jest w stanie dać mistrzowski koncert na każdej scenie.


zdjęcie z nagłówka pochodzi z serwisu The SPORT Bible

Przemek Gołaszewski                                                    

3 komentarze:

Nie taka straszna, jak ją malują


Paris Saint-Germain, Borussia Dortmund, Manchester City, Juventus i Milan, tylko te wielkie kluby urwały punkty Realowi Madryt w tej dekadzie w fazie grupowej Champions League. Przed środowym meczem nikt nawet nie śmiał nawet śnić, że do tego grona dołączy mistrz Polski.

Legia, która wróciła do Ligi Mistrzów, na pierwszy ogień trafiła na zespół prowadzony przez Thomas Tuchela i od razu zanotowała największą porażkę w historii swoich występów w europejskich pucharach (w 197 meczu, licząc wszystkie rozgrywki uznawane oficjalnie przez UEFA ). Wynik 0:6 przyniósł duży wstyd i wydawało się, że kolejne wysokie porażki w fazie grupowej są nieuniknione. Co prawda, w Lizbonie Legia straciła tylko dwie bramki, ale już w Madrycie, gdzie dobra postawa nie przełożyła się na końcowy wynik, aż pięć.

Arkadiusz Malarz w wywiadzie udzielonym po meczu na Santiago Bernabeu stwierdził, że Legia zdobędzie swoje pierwsze punkty już w następnym meczu, czyli u „siebie” z....Realem Madryt. Praktycznie każdemu ten plan wydawał się nierealistyczny i odbiegający nawet od marzeń, tym bardziej że Wojskowi nie mogli liczyć nawet na wsparcie kibiców, przez wybryki których UEFA nałożyła na Legię karę finansową i zamknęła stadion. Jedyną nadzieją był fakt, że Legia wreszcie zaczęła wygrywać w lidze. Jednak gdzie polska Ekstraklasa, a gdzie najlepsze rozgrywki na świecie? Dwa zupełnie inne bieguny.


Piłka nożna lubi być nieprzewidywalna, dlatego kocha ją mnóstwo osób na całym świecie. Miliony fanów kochają takie spotkania jak to, które mogliśmy zobaczyć w środowy wieczór na cichym stadionie przy Łazienkowskiej. Cicho było na trybunach, ale na pewno nie w polskich domach. Legia sprawiła jedną z największych sensacji XXI wieku w Lidze Mistrzów i zremisowała z galaktycznym Realem 3:3. Ba, zabrakło 8 minut, żeby Real wyjeżdżał z Warszawy na tarczy. Jednak po 57 sekundach meczu nic na to nie wskazywało. Gareth Bale popisał się fenomenalnym strzałem z woleja i wyprowadził Królewskich na prowadzenie. W 35 minucie Malarza pokonał jeszcze Benzema i sytuacja na boisku wydawała się klarowna. Chyba nikt w Polsce nie pomyślał nawet, że Legia jest w stanie cokolwiek ugrać. A potem ... Nastąpił prawdziwy renesans. Wojskowi powstali majestatycznie, jak feniks z popiołów. Odjidja-Ofoe, Radovic i na końcu Moulin. Trzy cudowne bramki i w 83 minucie każdy przecierał oczy ze zdumienia. Co prawda, dwie minuty później wyrównał Mateo Kovacic, ale remis to ogromny sukces Legii. Mimo że stołeczny klub nie jest zbyt lubiany w Polsce, a niektórzy nawet mówią, że albo się Legię kocha albo nienawidzi, to przypuszczam, że nawet w Łódź czy w Kraków wczoraj się cieszyły i były dumne, że ta polska piłka ligowa jednak nie „zginęła”.

Wojskowi mają naprawdę słaby sezon, jeśli popatrzymy tylko na wyniki, ale z drugiej strony nigdy nie zarobili tak dużo pieniędzy w tak krótkim czasie. Jest początek listopada, a Legia już zainkasowała 70 milionów złotych. To oznacza, że dzięki Champions League dostaną więcej od UEFA niż budżet na cały rok każdego z... 15 polskich klubów występujących w Ekstraklasie. Co prawda, byłoby jeszcze więcej, gdyby nie wybryki kibiców podczas meczu z Borussią Dortmund, które łącznie kosztowały Legię ponad milion złotych, ale z drugiej strony tylko za wczorajszy mecz z obrońcą tytułu, podopieczni Jacka Magiera wyrwali nie tylko cenny jeden punkt, ale także 2.3 miliona złotych do klubowej kasy!

Legia uwierzyła (głównie dzięki Jackowi Magierze), że można ze wszystkimi powalczyć. Nie ma znaczenia, że każdy piłkarz Realu, który wystąpił wczoraj w podstawowym składzie był droższy niż....cała ekipa Legii( może z wyjątkiem Fabio Coentrao). Pieniądze nie grają, ale pokazują tylko na papierze, jakie są dysproporcje pomiędzy jedną a drugą drużyną. Liga Mistrzów nie jest wcale taka straszna jak ją malują, a Dawid nie zawsze musi przegrać z Goliatem. 


Jacek Magiera idealnie wkomponował się w zespół. Nie boi się podejmować ważnych decyzji. Czy za Besnika Hasiego przy wyniku 2:2 z Realem Madryt na boisko zostałby wprowadzony Prijović, a następnie Kucharczyk? Zapewne nie. Magiera wiedział, że takiej szansy na pokonanie obrońców tytułu nie będzie miał zapewne nigdy i zamiast się bronić, postanowił zaatakować. Zaryzykował i brakowało naprawdę niewiele, żeby zgarnął 3 punkty. Takiego trenera Legia potrzebowała. Wreszcie Wojskowi mają swój styl, ale przede wszystkim chęci i zaangażowanie do gry.

Oby w Dortmundzie Olivier Kahn w studiu telewizyjnym powiedział : „ Wychodzisz super atmosfera, cały stadion ludzi i potem oglądamy dwie ofensywne drużyny, które pokazują europejski poziom”. Taka Legię chcemy oglądać i taką Legią chcemy się zachwycać.


Bartek Błażejewski

0 komentarze: