Juan Román Riquelme - piłkarz z innej epoki


Kiedy oglądało się go w akcji, można było odnieść wrażenie, że Riquelme przeniósł się w czasie - grał tak, jak nikt już nie grał. Krążył z piłką przy nodze w środkowej strefie boiska otoczony wiankiem przeciwników. Wśród nich tańczył swoje tango, nie bał się wbiec w najbardziej zagęszczone przez rywala tereny. Często zwalniał tempo akcji, a mimo tego był demonem prędkości, bo myślał szybciej niż inni. Truchtał, bawił się grą i w najmniej spodziewanym momencie podawał do kolegi, odprowadzając go pod bramkę czerwonym dywanem. Zdarzało mu się zagrywać na pozór niebezpiecznie - przez środek boiska. Na pozór, bo każde podanie przemyślane było sto razy i wymierzone co do centymetra. Poruszając się z piłką przy nodze przypominał zawodnika wyjętego żywcem z youtubowych kompilacji prezentujących wielkich graczy z lat 80.

Urodził się w 1978 roku, dzień przed finałem mundialu, w którym Mario Kempes dał Argentyńczykom pierwszy w historii tytuł mistrza świata. Dorastał w trudnych warunkach - pełna przemocy dzielnica, w domu bieda, a oprócz młodego Juana Romána rodzice mieli do wykarmienia jeszcze dziesięcioro dzieci. W wieku dziesięciu lat Riquelme odkrywa szokującą tajemnicę - jego ojciec jest liderem niebezpiecznego gangu.

Riquelme znaczy Boca Juniors. W świetle reflektorów La Bombonery spędził łącznie 13 lat, rozegrał ponad 300 meczów. Ulubieniec fanatycznych kibiców. W 2008 roku został uznany przez fanów za najlepszego piłkarza w historii Boca - prześcignął samego Diego Armando Maradonę. W granatowo - żółtej koszulce pięciokrotnie zostawał mistrzem Argentyny, trzy razy sięgnął po puchar Copa Libertadores.

Trudy dzieciństwa z pewnością odbiły się na późniejszym charakterze piłkarza - Riquelme źle się czuł, gdy był jednym z wielu, zawsze potrzebował być w centrum uwagi. Nie bał się jasno wygłaszać swoich racji.

W 2002 roku Argentyńczyk przechodzi z Boca do Barcelony. Kilka dni przed dopięciem transferu jeden z braci piłkarza został uprowadzony. Riquelme wypłacił okup porywaczom, a następnie przeniósł się do stolicy Katalonii. Uciekał do lepszego świata ze świadomością, że w tym gorszym pozostawia rodzinę. Jednak klamka już zapadła.

W Barcelonie Riquelme spotyka Louisa van Gaal. Kosa trafiła na kamień. Holenderski szkoleniowiec nie był zwolennikiem talentu Riquelme, to zarząd zdecydował o transferze. Co więcej, van Gaal uważał, że Juan Román trafił do Barcelony wyłącznie ze względów polityki klubu. Argentyński rozgrywający był wystawiany przez menedżera na pozycji skrzydłowego. Van Gaal oczekiwał też od niego nieustannej walki o piłkę. Riquelme był artystą i żądał praw artysty. Pragnął kreować i nie zamierzał brudzić się grą defensywną. W Barcelonie wytrzymał rok. Musiał ustąpić miejsca pewnemu młodemu Brazylijczykowi z kręconymi włosami - Ronaldinho.

Zarząd Barcy zdecydował się wypożyczyć Argentyńczyka. Na chętnego nie trzeba było długo czekać. Po jednym sezonie na Camp Nou Riquelme trafia do Villarreal. Tam spędzi najlepsze lata swojej europejskiej przygody.



W Villarreal był Bogiem i traktowano go jak Boga. Miał osobny parking, a konflikty z trenerem Manuelem Pellegrinim były codziennością. Najważniejsze jednak, że Riquelme ciągnął drużynę do sukcesów. Wówczas dziennik Marca okrzyknął go mianem "najbardziej artystycznego piłkarza w Europie". Obok takiego zawodnika inni gracze rośli. W sezonie 2005/2006 Villarreal osiąga swój najlepszy wynik w historii - kończy sezon na trzeciej pozycji w lidze. Jednak przede wszystkim robi furorę w Lidze Mistrzów.

Hiszpański klub dotarł aż do półfinału, gdzie lepszy okazał się londyński Arsenal. W pierwszym meczu Villarreal przegrywa na wyjeździe 1:0. Rewanż, który zapadł w pamięć między innymi z powodu wiewiórki biegającej po murawie, zakończył się bezbramkowym remisem. Finał był na wyciągnięcie ręki. W końcówce drużyna Villarrealu miała rzut karny. Do piłki podszedł Riquelme. Gola nie strzelił.

W reprezentacji narodowej zadebiutował już w 1997 roku, lecz kluczowym piłkarzem kadry został dopiero, gdy jej selekcjonerem był Jose Nestor Pekerman, a więc w latach 2004 - 2006. Pekerman darzył pomocnika wyjątkowym uczuciem. W jednym z wywiadów selekcjoner stwierdził, że "gdyby Riquelme był Brazylijczykiem nazywalibyście go Riquelminho i uznawali za jednego z najlepszych na świecie".

Argentyna prowadzona przez Pekermana grała pięknie na mundialu w 2006 roku. Riquelme był wówczas podstawowym zawodnikiem drużyny, która śmiało mogła myśleć nawet o tytule mistrza świata. Niestety, w ćwierćfinale Argentyńczycy trafili na Niemców i odpadli po konkursie jedenastek.

Po odejściu selekcjonera pozycja Juana Romána w kadrze powoli słabła. Jego ostatnim ważnym momentem w błękitno - białej koszulce był występ na Igrzyskach Olimpijskich w 2008 roku, gdzie Argentyńczycy wygrali cały turniej. Jednak za wygranie Igrzysk nie zostaje się legendą, zwłaszcza w Argentynie.

Juan Román Riquelme kochał piłkę, Boca Juniors i swoją matkę. O pierwszej mówił, że jest dla niego wszystkim i wszystko jej zawdzięcza. Człowieka, który ją wynalazł, uważał za geniusza. Boca darzył tak wyjątkowym uczuciem, że przez 12 miesięcy reprezentował barwy klubu, mimo że nie otrzymywał za to pieniędzy.

Lecz najważniejsza w życiu Riquelme była jego matka. Gdy w 2006 roku trafiła do szpitala, zawiesił karierę reprezentacyjną. Nie chciał, by skierowana w jego stronę krytyka za przegrany mundial, sprawiała ból ukochanej osobie. Z ojcem nie łączyła go taka więź. W jednym z wywiadów piłkarz przyznał, że ojciec nigdy go nie chwalił, zawsze znajdował powód, by go skrytykować.

Na boisku Riquelme sprawiał wrażenie wiecznie przygnębionego. Kibice i dziennikarze zarzucali mu, że rzadko się uśmiecha. Tymczasem on wolał sprawiać, że to ludzie oglądający jego grę uśmiechali się od ucha do ucha.

Przemek Gołaszewski

1 komentarze:

Giovanni van Bronckhorst - piłkarz, przez którego zwariował cały naród


Strzelił wiele widowiskowych goli, ale z tym najpiękniejszym czekał do swojego przedostatniego meczu. Triumfator Ligi Mistrzów, zawodnik, który zdobywał mistrzostwo w każdym kraju, w którym grał.

Do Feyenoordu Rotterdam Givanni van Bronckhorst trafił w wieku 7 lat. Przeszedł przez wszystkie szczeble szkółki holenderskiej drużyny. Po pięciu latach gry w seniorskim zespole i zdobyciu tytułu mistrza kraju skończyła się jego pierwsza przygoda z klubem. Jednak Giovanni i Feyenoord byli na siebie skazani...

W 1998 roku holenderski szkoleniowiec Glasgow Rangers, Dick Advocat, zapragnął mieć go w swojej drużynie. Van Bronckhorst zgodził się na transfer i za blisko sześć milionów funtów trafił do Szkocji. Najczęściej grał jako środkowy pomocnik, wbiegał w pole karne z głębi pola i próbował strzałów z dystansu. W niebieskiej koszulce Rangersów dwukrotnie wygrał ligę i krajowy puchar, raz zwyciężył w Pucharze Ligi.

Giovanni wpadł w oko Arsene'a Wengera. Kiedy Emmanuel Petit opuścił Arsenal, francuski szkoleniowiec w osobie van Bronckhorsta widział idealnego następcę do gry w środku pola. Do Anglii przychodził więc z wielkimi nadziejami, a na jego barkach ciążyła też spora presja. Niestety, po kilku miesiącach Holender zaczął mieć problemy z kolanem. Nie grał tyle, ile by sobie tego życzył. Mimo tego, wygrał ligę, Puchar Anglii i Tarczę Wspólnoty.
W 2003 roku przenosi się do budowanej na nowo przez Franka Rijkaarda Barcelony. W Hiszpanii z koszulki znika jego nazwisko - van Bronckhorst znany jest po prostu jako 'Gio'.

W 2006 roku Duma Katalonii triumfuje w Lidze Mistrzów. Van Bronckhorst jest jedynym graczem Barcelony, który zagrał w każdym meczu tamtej edycji turnieju. Na hiszpańskich boiskach występował do 2007 roku. To tam stał się rasowym lewym obrońcą. Do Pucharu Europy dołożył dwa mistrzostwa kraju i dwa Puchary Hiszpanii. Następnie wrócił do Feyenoordu, gdzie zakończył karierę. Dziś jest menedżerem swojego pierwszego i ostatniego klubu. W nowej roli udało już mu się wygrać ligę i Puchar Holandii.

W drużynie narodowej napisał kolejną piękną historię. Wystąpił w 106 meczach. Grał na trzech mundialach i trzech turniejach o mistrzostwo Starego Kontynentu. Na mistrzostwach świata w 2006 roku obejrzał czerwoną kartkę w słynnej Bitwie o Norymbergę - w meczu 1/8 finału przeciwko Portugalii, w którym arbiter pokazał cztery czerwone i szesnaście żółtych kartek. Pierwsze "żółtko" Gio złapał po faulu na swoim klubowym koledze - Deco. Kilkadziesiąt minut później obaj zawodnicy siedzieli pod tunelem prowadzącym do szatni i żywo dyskutowali o starciu, którego końcówkę śledzić musieli zza linii bocznej.

W półfinale mistrzostw świata w 2010 roku przeciwko Urugwajowi strzelił gola życia. Przyjął piłkę w odległości ponad 30 metrów od bramki. Uderzył w kierunku dalszego rogu. Bramkarz Urugwaju, Fernando Muslera, zdołał jeszcze lekko musnąć piłkę nim ta odbiła się od słupka i wpadła do bramki. - Widziałem w telewizji szaleństwo kibiców w Holandii. To strasznie ekscytujące, kiedy sprawiasz radość tylu ludziom. Boję się nawet pomyśleć, co może wydarzyć się w naszym kraju, kiedy wygramy finał - komentował kilka dni po meczu.

Finału jednak nie wygrali. Mecz o Puchar Świata miał być kwintesencją jego kariery, którą zakończył po ostatnim gwizdku decydującego spotkania. Marzył o tym, by jako kapitan drużyny narodowej, w swoim ostatnim występie zrobić to, co nie udało się wielkiemu Johanowi Cruyffowi w roku 1974 i Ruudowi Krolowi cztery lata później - unieść najważniejsze piłkarskie trofeum. Hiszpanie okazali się zbyt silni. To Iker Casillas wzniósł 6-kilogramową statuetkę, a van Bronckhorst musiał pocieszyć się srebrnym medalem. Tak samo jak Johan Cruyff i Ruud Krol...

Przemek Gołaszewski

1 komentarze:

Młodziutki Grosso - bohater Italii


"Gooooool! Gooooooool! Iaquinta strzelcem bramki! - krzyczał w 119. minucie półfinałowego meczu mistrzostw świata w Niemczech oszalały Dariusz Szpakowski. "Grosso, to był Grosso!" - dodał po kilku sekundach.

Tak to był Grosso. Fabio Grosso. Kultowy, przez wpadkę Dariusza Szpakowskiego zwany młodziutkim (choć w tamtym momencie miał 29 lat) i budzący ogromną sympatię lewy obrońca Squadra Azzurra. Bohater niemieckiego mundialu. Wyróżniał się nie tylko ofensywnym stylem gry, ale też wzrostem - 190 centymetrów niekoniecznie musiało sprzyjać eleganckim szarżom wzdłuż linii bocznej boiska, z których był znany. Jemu centymetry nie przeszkadzały - dodawały za to kolorytu jego specyficznemu sposobowi biegu.

Seniorską karierę zaczynał w małym klubie Renato Curi jako lewoskrzydłowy, stąd jego zamiłowanie do akcji ofensywnych. W 2001 roku skauci występującej w Serie A Perugii odnaleźli go kopiącego piłkę na czwartym poziomie rozgrywkowym i wynieśli na włoskie salony. W nowym klubie grał przez trzy sezony. To w Perugii przekwalifikowano go na lewego obrońcę. W tym czasie debiutował też w reprezentacji narodowej. W styczniu 2004 roku niespodziewanie żegna się z Serie A i przenosi do grającego na zapleczu pierwszej ligi Palermo. Rozstanie z najwyższą klasą rozgrywkową nie trwa długo - Grosso przyczynia się do awansu i po sześciu miesiącach wraca do elity.

Nadchodzi rok 2006. Selekcjoner drużyny narodowej Italii, Marcello Lippi, wybiera swoich żołnierzy na niemiecki mundial. Jednym ze szczęśliwców jest "młodziutki" Grosso. Argumentując swoje powołania, Lippi mówi o naszym bohaterze, że "trudno zignorować taką lewą nogę". Lewą nogę, która jak okaże się kilka tygodni później przypieczętuje triumf Włochów.

Na mistrzostwach opuszcza tylko jeden mecz - grupowe starcie z reprezentacją USA. W 1/8 finału Włosi niemiłosiernie męczą się z zaskakująco dobrze grającą Australią. Przez 90 minut utrzymuje się remis. W piątej minucie doliczonego czasu Grosso decyduje się na swój popisowy rajd. Wpada w pole karne, mija jednego z rywali i teatralnie się przewraca. Sędzia wskazuje na wapno. Do piłki podchodzi Totti i strzela gola. Podyktowany karny wzbudził ogromne kontrowersje. Sam bohater tej opowieści stwierdził później, że "nie miał siły biec dalej". - "Poczułem kontakt, więc upadłem" - przyznał szczerze.

W ćwierćfinale Włosi gładko pokonują Ukraińców i awansują do półfinału, gdzie czekali na nich gospodarze - Niemcy. To był piękny mecz - sentymentalnie wspomina autor. Emocjonujący, mimo że w podstawowym czasie zakończony bezbramkowym remisem. W 118. minucie podopieczni Lippiego wykonują rzut rożny. Piłka spada pod nogi Andrei Pirlo. Ten cudownym no-look-passem podaje ją do stojącego z prawej strony Grosso. Fabio nie myśli długo - uderza z pierwszej piłki po długim rogu. Oczywiście swoją lewą nogą, którą "trudno było zignorować". Włoscy piłkarze szaleją. Wariują kibice i komentujący tamto spotkanie pan Dariusz Szpakowski, który myli Grosso z Vincenzo Iaquintą. Kilkanaście sekund później podłamanych Niemców dobija Del Piero.

Wielki finał niemieckiego mundialu można pamiętać z wielu powodów. Pewnie dla większości pierwszym skojarzeniem jest Zinedine Zidane posyłający na deski Marco Materazziego. Jednak zdecydowanie przyjemniej jest pielęgnować w pamięci te piękniejsze chwile. Pojedynek Buffona z Zidanem na jedenastym metrze i cudowną panenkę tego drugiego. Piękny (o ironio!) strzał głową Materazziego i wyrównanie stanu gry. Rozczarowanie w oczach Luci Toniego, obijającego poprzeczkę. Rewanż Buffona i ekwilibrystyczną obronę strzału Zidane'a.

Czy wreszcie, a może przede wszystkim, pędzącego jak oszalały, wrzeszczącego i machającego rękami Fabio Grosso. Szczęśliwego Fabio Grosso, który w konkursie jedenastek uderzał jako ostatni. "Lewa nogą, którą trudno zignorować" dała Włochom czwarte w historii złoto.

Gol w dogrywce w meczu półfinałowym z Niemcami

Grosso zagrał jeszcze na nieudanym dla Włochów Euro 2008 i w Pucharze Konfederacji 2009. Był bliski wyjazdu na afrykańskie mistrzostwa rok później, ale ostatecznie wypadł ze składu. Po mistrzostwach świata w 2006 roku trafił do Interu, gdzie wygrał ligę i Puchar Włoch. Po jednym sezonie przeniósł się do francuskiego Lyonu i wzniósł trzy trofea - mistrzostwo ligi, puchar i Superpuchar kraju. W 2009 roku wrócił do ojczyzny i reprezentował barwy Juve. Z miesiąca na miesiąc znaczył w drużynie coraz mniej. Antonio Conte nie widział dla niego miejsca w zespole. W swoim ostatnim sezonie, w którym Juventus niepokonany zdobył tytuł mistrzowski, Grosso zagrał tylko w dwóch meczach.

Dziś Pan Piłkarz Lewa Noga, Której Nie Da Się Zignorować jest menedżerem grającego w Serie B Bari. Ze swoimi chłopakami zajmuje szóste miejsce w lidze i zaciekle walczy o awans do elity.

Przemek Gołaszewski

1 komentarze:

Kiedyś to grali - trzecia korona Interu [analiza taktyczna]


Są takie mecze, które z pewnych powodów zostały w naszej głowie. W pamięci krążą nam całe akcje, oczami wyobraźni potrafimy przywołać każdą bramkę. Są takie drużyny, które zapamiętaliśmy jako wyjątkowe - grające pięknie, naszpikowane gwiazdami lub wręcz przeciwnie - z pozoru zwyczajne, a mimo wszystko wielkie. Są wreszcie piłkarze - artyści boisk, dzięki którym w naszych domach i na podwórkach zagościła magia. Lata mijają, a sentyment przybiera na sile. W cyklu "Kiedyś to grali" wrócimy do wielkich meczów, przypomnimy wyjątkowe drużyny i najlepszych zawodników. Spojrzymy na to wszystko inaczej niż w naszych wspomnieniach, spróbujemy dostrzec to, czego kiedyś nie widzieliśmy. A wszystko to za pomocą taktycznej lupy.

Inter Mediolan w finale Ligi Mistrzów 2010
vs Bayern Monachium 
Gole: Diego Milito 35', 70'




Geneza meczu


W czerwcu 2008 roku na Stadio Giuseppe Meazza przybył siwiejący dżentelmen, którego wizyta zatrzęsła nie tylko Mediolanem, ale całą Europą. W swoim pierwszym sezonie w Interze Jose Mourinho zdobył Superpuchar Włoch i mistrzostwo kraju. W drugim, ostatnim, dokonał tego, co nie udało się mediolończykom nigdy - sięgnął po potrójną koronę. W lidze zwyciężył wyczerpujący wyścig z AS Romą. Tego samego rywala ograł w finale Pucharu Włoch. Późnym wieczorem 22 maja na Santiago Bernabeu wzniósł Puchar Ligi Mistrzów.

Droga do finału nie należała do najłatwiejszych. W fazie grupowej Inter ustąpił pierwszego miejsca Barcelonie. W następnej rundzie Mourinho powrócił do deszczowego Londynu, by zmierzyć się z ekipą Chelsea (3:1 w dwumeczu). W ćwierćfinale Nerazzurri udali się do Moskwy na pojedynek z CSKA (2:0 w dwumeczu). Półfinał to ponowne starcie z Barceloną. Pewne zwycięstwo w pierwszym meczu i defensywna gra na Camp Nou (3:2 w dwumeczu) dały mediolańczykom awans do finału, w którym ostatnią przeszkodą miał być prowadzony przez Luisa Van Gaala Bayern Monachium.


Składy



Ogólny przebieg meczu

W pomeczowej wypowiedzi Luis van Gaal przyznał, że Inter zagrał zgodnie z oczekiwaniami holenderskiego szkoleniowca. - Wiedzieliśmy, że będą świetnie zorganizowani w defensywie. Wiedzieliśmy również, że kluczowymi zawodnikami będą Diego Milito i Wesley Sneijder. Mogło się wydawać, że przez 90. minut to Bawarczycy kontrolowali przebieg meczu. Zdecydowanie częściej posiadali piłkę, cierpliwie rozgrywali i szukali swoich szans. Angażując duże siły w akcje ofensywne, pozostawiali mediolańczykom wolne przestrzenie, z których ci chętnie korzystali. Piłkarze Mourinho oddali inicjatywę, postawili szczelne zasieki, wywierali pressing i starali się skrzywdzić przeciwnika błyskawicznymi kontrami. Bayern na to pozwalał. Wyróżniłem kilka elementów w grze Interu Mediolan, które moim zdaniem dały piłkarzom z Włoch zwycięstwo i pierwszy od 45 lat triumf w najważniejszych klubowych rozgrywkach Europy.

Duet Zanetti - Cambiasso

Klucz do sukcesu Interu. Jose Mourinho chętnie ustawiał dwójkę Argentyńczyków obok siebie, ryglując tym samym środkową strefę boiska. W finałowym spotkaniu z Bayernem Zanetti i Cambiasso sprawiali wrażenie, że ich umysły łączy niewidzialna więź - świetnie ze sobą współpracowali, wzajemnie się uzupełniali i praktycznie nie podejmowali błędnych decyzji.


Początek spotkania, Bayern powoli konstruuje swoją pierwszą akcję. Zaznaczony czerwonym okręgiem Javier Zanetti wybiega ze swojej linii w stronę defensywy rywali. W tym samym czasie Cambiasso pozostaje na swojej pozycji i ściśle pilnuje Thomasa Mullera. Zanetti, dzięki tak wysokiemu podejściu ogranicza pole manewru zawodnikowi z piłką, ponieważ gra przez środek obarczona jest sporym ryzykiem przejęcia piłki przez, w pierwszej kolejności, Zanettiego.


Podobna sytuacja. Inter stosuje wysoki pressing na obrońców Bayernu, a Zanetti podłącza się do ofensywnych zawodników i wywieranej przez nich presji. Piłkarz posiadający piłkę nie ma wyboru - musi oddalić niebezpieczeństwo dalekim podaniem. 


Argentyński duet sprawnie wymieniał się zadaniami. Gdy Bayern rozpoczynał swoją akcję lewą stroną, do przodu ruszał Zanetti, a Cambiasso zostawał na swojej pozycji i asekurował środek boiska. Analogicznie, gdy zawodnicy z Bawarii prowadzili grę prawą stroną, to Cambiasso (niebieski okrąg) wybiegał wyżej, a Zanetti (żółty okrąg) przejmował krycie przeciwnika. Dodatkowo na powyższej stopklatce wyraźnie widać, że ofensywni zawodnicy również wykonywali sporą pracę pod własną bramką. Goran Pandev (czerwony okrąg) przejmuje rolę Cristiana Chivu (błękitny okrąg), dzięki czemu Rumun może zablokować strefę, w którą wbiegać będzie Arjen Robben, zabezpieczając tym samym Inter przed zagrożeniem z flanki.


Gdy wynik meczu był już w miarę bezpieczny, defensywni pomocnicy zdecydowanie zmienili sposób swojej gry. Nie było już potrzeby (i sił), by wybiegać do agresywnego pressingu, więc Cambiasso i Zanetti ustawiali się bardzo blisko siebie środkowych obrońców, zagęszczając tym samym środek pola i wraz graczami odpowiedzialnymi za ofensywę tworzyli kwadraty utrudniające zawodnikowi z piłką sensowne jej rozegranie.

Boki obrony - Maicon i Cristian Chivu

Druga para, której gra znacznie wpłynęła na zwycięstwo w finale. O ile Zanetti i Cambiasso mieli podobne zadania, tak w przypadku skrajnych obrońców były one dość zróżnicowane. Siedem lat temu Maicon uchodził za jednego z najlepszych prawych obrońców na świecie. Z wyjściowej jedenastki reprezentacji wygryzł Daniego Alvesa. Lokomotywa Interu - przez 90 minut był w stanie biegać wzdłuż linii i napędzać ataki swojej drużyny, by zaraz potem skutecznie interweniować na własnej połowie. Cristian Chivu nie był tak sprawny i szybki, lecz niemal bezbłędny w defensywie. Jose Mourinho doskonale zdawał sobie z tego sprawę, dlatego obarczył obu piłkarzy innymi zadaniami.


Bezpośrednim rywalem Rumuna w meczu finałowym był zawsze niebezpieczny i przede wszystkim szybki Arjen Robben. Z tego powodu Chivu unikał podłączania się do akcji ofensywnych. Wybiegany Maicon natomiast mógł sobie na nie spokojnie pozwolić. Na powyższym zdjęciu widać ustawienie obu zawodników. Zaznaczony na czerwono Maicon ustawia się tak wysoko, że niemal przejmuje pozycję Samuela Eto'o, który ustawiony jest poza kadrem, tuż przed żółtym krzyżykiem. Dzięki temu Eto'o może pełnić rolę partnera najbardziej wysuniętego Diego Milito.


Ciąg dalszy akcji z poprzedniego zdjęcia. Maicon wpada pod samo pole karne i przejmuje podanie od Kameruńczyka, z którym, można powiedzieć, zamienił się rolami.


Brazylijski obrońca nie boi się agresywnie zaatakować rywala, zdaje sobie sprawę, że nawet jeśli jego interwencja okaże się nieskuteczna, to starczy mu sił, by wrócić i naprawić błąd. Zaznaczeni na niebiesko zawodnicy ofensywni czekają na piłkę i wyprowadzenie kontry.


Odpowiedzialność Cristiana Chivu. W tej sytuacji Inter prowadził akcję ofensywną, lecz nastąpiła strata i piłkarze Bayernu rozpoczęli wyjście z kontratakiem. Rumuński obrońca nie angażował się w atak (zaznaczony na niebiesko Maicon owszem), dzięki czemu pędzący skrzydłem Arjen Robben nie jest w stanie mu uciec. 

Przejście do ataku i schemat gry ofensywnej

Piłkarze Interu wyszli na spotkanie finałowe nie po to by bawić się grą, lecz po to, by po dwóch godzinach wznieść puchar. Nie kombinowali, nie wymieniali niepotrzebnych podań, a zamiast tego skupiali się na jak najszybszym przeniesieniu piłki pod bramkę przeciwnika.


Kwintesencja gry ofensywnej Interu na jednym zdjęciu. Esteban Cambiasso rozbija atak Bayernu, przejmuje piłkę i błyskawicznie zagrywa ją do grającego na szpicy Milito. Wesley Sneijder natychmiast rusza, by wbiec za plecy napastnika i przejąć zgraną przez niego piłkę.




W podobny sposób pada pierwszy gol piłkarzy Mourinho. Julio Cesar wykopuje piłkę na wysokiego Milito. Ten w pojedynku główkowym strąca ją do Sneijdera i biegnie w kierunku bramki. Sneijder odgrywa z pierwszej piłki na wolne pole, a Milito trafia do siatki. Wystarczyły trzy podania, by rozmontować defensywę Bayernu. Bayern natomiast kreował swoje sytuacje, wymieniając dziesiątki zbędnych podań.



Po bliźniaczej akcji padła druga bramka. Duże zagęszczenie piłkarzy Interu pod własnym polem karnym pozwoliło zablokować strzał i przejąć piłkę. Eto'o wygrywa pojedynek z zawodnikiem Bayernu. Piłka trafia pod nogi Sneijdera. Holender przekazuje ją do rozpędzającego się Kameruńczyka, a ten szybko zagrywa ją dalej do wybiegającego Milito. Trzy podania i gol.

Wesley Sneijder

To był rok holenderskiego pomocnika. Sneijder napędzał klub i drużynę narodową. Potrójna korona z Interem, tytuł najlepszego pomocnika Ligi Mistrzów, srebrny medal mistrzostw świata, Srebrna Piłka za mundial w RPA, drużyna marzeń mistrzostw globu i trzecie miejsce w klasyfikacji króla strzelców afrykańskiego mundialu. Szokiem był brak obecności Sneijdera w najlepszej trójce plebiscytu o Złotą Piłkę FIFA. 

W finale Ligi Mistrzów holenderski pomocnik miał jedno główne zadanie - przekazać piłkę jak najszybciej do jednego z trójki ofensywnych graczy - Pandeva, Milito lub Eto'o. 




Na pierwszym zdjęciu Sneijder krąży między zawodnikami Bayernu, stara się szukać sobie wolnej przestrzenie między liniami przeciwnika, by w przypadku, gdy dostanie piłkę, mieć swobodę w jej rozegraniu. Zdjęcie drugie prezentuje zachowanie Holendra, gdy to Niemcy tworzą swoją akcję. Dwaj skrajni napastnicy, Eto'o i Pandev, cofają się do tyłu, wraz z Estebanem Cambiasso i Javierem Zanetti formują drugą linię. Wesley Sneijder natomiast znajduje się przed nimi, nie zawsze angażuje się w defensywę, aby być w stanie przejąć odebraną piłkę i zagrać ją do Milito. 



Powyższe stopklatki wykonano w odstępie dwóch sekund. Na pierwszej z nich Cambiasso zabiera piłkę przeciwnikowi i oddaje ją do Sneijdera, który od razu przekazuje ją dalej do Samuela Eto'o. W ciągu dwóch sekund Inter wychodzi z niezwykle niebezpieczną kontrą. Czterech piłkarzy w niebiesko - czarnych koszulkach pędzi na dwóch defensorów Bayernu. Sneijder nie bawi się z piłką, nie trzyma jej bez sensu. Spełnia swoje zadanie w stu procentach - musi tylko przekazać piłkę jak najszybciej jest to możliwe.

fot. Vanity Fair

***

Drużyna musi mieć duszę i wszyscy razem muszą walczyć. Taki jest Inter i dlatego jestem dumny z tego klubu. Piłkarze musieli nieustannie pracować, by osiągnąć sukces. Wszyscy w klubie, zaczynając od człowieka odpowiedzialnego za murawę, po piłkarzy na boisku, a nawet tych, którzy nie zagrali ani jednej minuty, tworzą cudowną rodzinę. [...] Przez wiele lat prezydent Interu, Massimo Moratti, marzył o Pucharze Europy. Chciał mieć na swoim biurku takie samo zdjęcie z pucharem, jakie miał jego ojciec. Jestem bardzo szczęśliwy, że dałem mu taką możliwość.
                                                            
                                                                     Jose Mourinho                 


Przemek Gołaszewski
zdjęcie główne z Twitter.com

3 komentarze:

Ricardo - prześladowca Anglików



Konkurs rzutów karnych z ćwierćfinału Euro 2004 pomiędzy Portugalią a Anglią zapisał się w pamięci kibiców przynajmniej z dwóch powodów. Pierwszym z nich był strzał Davida Beckhama. Wielki piłkarz i jeszcze większy gwiazdor, wówczas już jeden ze słynnych madryckich Galacticos, wykonał jedną z najbardziej ikonicznych, i absurdalnych zarazem, "jedenastek" w historii turnieju. Anglik nie okiełznał potężnej mocy drzemiącej w kultowych korkach Predator i powybijał szyby w samochodach na parkingu pod stadionem. Później zdążył jeszcze nerwowo spojrzeć na kępkę trawy, z której kopał piłkę. Być może rzeczywiście, cytując Tomasza Hajtę, błąd popełniła murawa, bowiem kilka minut później rozczarowany Rui Costa także wpatrywał się w nieszczęsny zielony pęk.

W zupełnie innym nastroju mecz wspominać może portugalski bramkarz Ricardo. Wielkiej kariery klubowej nie zrobił. Większość swojej przygody z piłką spędził w ojczyźnie. W ciągu dziewięciu lat spędzonych w Boaviście wygrał mistrzostwo kraju w 2001 roku oraz Puchar Portugalii i Superpuchar Portugalii cztery lata wcześniej. W barwach Sportingu zdołał jedynie dojść do finału Pucharu UEFA w 2005 roku i wygrać Puchar Portugalii (2007 r.) Następnie nadszedł rozczarowujący okres w hiszpańskim Realu Betis i epizod w angielskim Leicester, po którym Ricardo powrócił do macierzy. Ricardo należał jednak do tej grupy piłkarzy, którzy przywdziewając koszulkę narodową, wchodzili na zupełnie inny poziom.

Wróćmy do serii jedenastek z ćwierćfinału mistrzostw Europy. Przez długi czas wydawało się, że Ricardo jest bezsilny. Oprócz Beckhama, każdy kolejny reprezentant Synów Albionu trafiał do siatki. Wynik 5:5 po szóstej serii. Wtedy swój marsz w kierunku pola karnego rozpoczął Darius Vassell. - "Spoglądałem na sędziego liniowego. Wydawało mi się, że za każdym razem, kiedy byłem blisko obronienia strzału, on wzdychał. Powiedziałem sobie - On chce żebyśmy wygrali" - wspominał po latach Portugalczyk. - "Spojrzałem na swoje ręce. Musiałem coś zrobić! Ściągnąłem rękawice. Do dziś nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Vassell wyglądał na mocno poddenerwowanego."

Anglik nie udźwignął presji - rozbrojony ze swoich rękawic Ricardo bez problemu obronił jego strzał, po czym wziął piłkę pod pachę i ustawił ją na jedenastym metrze. Sam chciał zakończyć ten pojedynek. "Przed karnymi powiedziałem trenerowi, że chcę strzelać, a on pozwolił mi uderzać w decydującej kolejce." Ricardo się nie pomylił. Strzelił mocno w prawy dolny róg bramki. David James nie miał żadnych szans. 6:5 dla Portugalczyków.

Dwa lata później, w ćwierćfinale mundialu, Anglicy ponownie trafili na starych znajomych. Mecz również zakończył się remisem i o awansie do półfinału znów zadecydować miał konkurs rzutów karnych. Ricardo zdawał sobie sprawę, co jest kluczem do zwycięstwa. Przed karnymi powiedział do kolegów z drużyny, że jeśli obroni strzał w pierwszej kolejce, Portugalia zwycięży. Zadanie nie należało do najłatwiejszych. Do piłki zmierzał Frank Lampard. Ricardo obronił jego strzał. W drugiej kolejce Owen Hargreaves okazał się lepszy od Portugalczyka. Następnie uderzać miał Steven Gerrard.

- "Nie potrzebowałem go rozpraszać. Gdybym to zrobił, sam nie byłbym w stanie się skoncentrować. Przyglądałem się mu, uczyłem się go, czytałem jego zachowanie. Gerrard nie chciał na mnie patrzeć. Na twarzy jego i pozostałych Anglików wypisane były słowa "O mój Boże". Ricardo obronił strzał Gerrarda.

Następny w kolejce był Jamie Carragher. Stres zjadł angielskiego obrońcę. Carragher nie wytrzymał presji i strzelił zanim sędzia dmuchnął w gwizdek. Musiał powtórzyć swoją próbę. W głowie Ricardo pojawiła się myśl, że podczas drugiego podejścia Anglik zmieni róg. Tak też się stało. Ricardo sparował piłkę na słupek. Obronił trzeci rzut karny. Więcej nie musiał. Cristiano Ronaldo zakończył ten ćwierćfinał. Portugalia awansowała do półfinału, Ricardo po raz kolejny doprowadził Brytyjczyków do łez. Dwa lata wcześniej spoglądał na arbitra liniowego i powtarzał w myślach, że sędzia mu kibicuje. Tym razem uciekał wzrokiem na trybuny, na twarze dwóch portugalskich kibiców otoczonych oceanem ludzi ubranych w białe koszulki.

Portugalczyk nie wystrzegał się błędów. Zdarzały mu się gorsze mecze i pechowe interwencje, jak ta z 2007 roku, kiedy to po strzale Jacka Krzynówka piłka uderzyła portugalskiego bramkarza w plecy i wtoczyła się do bramki. Zakończył karierę jako klubowy średniak i bohater reprezentacji. No i jako Bóg rzutów karnych, największy koszmar Anglików.

*Cytaty pochodzą z tekstów opublikowanych na telegraph.co.uk i uefa.com

0 komentarze: