Taniec, futbol i włoski mundial

Roger Milla, mistrzostwa świata

Co łączy taniec i futbol? Roger Milla, włoski mundial i jedna z najsłynniejszych celebracji w historii piłki nożnej.

Niewiele wskazywało na to, że Roger Milla w ogóle wystąpi na mistrzostwach świata w 1990 roku. W chwili wyboru składu na turniej Kameruńczyk bronił barw na pół amatorskiej drużyny JS Saint-Pierroise. Drużyny występującej w lidze Reunion - wysepki na Oceanie Indyjskim, zlokalizowanej nieopodal Madagaskaru i będącej "departamentem zależnym Republiki Francji". Egzotyczne miejsce do gry w piłkę.

Co więcej, Roger Milla oficjalnie zakończył swoją reprezentacyjną karierę w 1987 roku.

Napastnik na mundial jednak pojechał i nie była to decyzja jedynie selekcjonera reprezentacji, Rosjanina o melodyjnym nazwisko Niepomniaszczij, ale też prezydenta Kamerunu, pana Paula Biya'ego, który przekonał do powrotu trenera, a następnie samego zawodnika.

Reprezentacja Kamerunu trafiła do grupy z Argentyną, Rumunią i ze Związkiem Radzieckim. Turniej rozpoczęła od niespodziewanego zwycięstwa nad Albicelestes 1:0. W drugim meczu zmierzyła się z reprezentacją Rumunii i wygrała 2:1. Milla strzelił dwa gole, a po pierwszym z nich podbiegł do chorągiewki i wykonał swój ikoniczny taniec. Taniec, który 20 lat później będzie stanowił główny motyw telewizyjnej reklamy Coca - Coli.

"Pomysł na celebrację przyszedł mi do głowy spontanicznie. Nie planowałem tego, ponieważ nie wiedziałem nawet czy trener wpuści mnie na murawę."

Wpuścił, a Milla go nie zawiódł.

Strzelając dwa gole Rumunom, napastnik został najstarszym zdobywcą bramki w historii mistrzostw świata. Miał 38 lat.

Po dwóch zwycięstwach piłkarze Kamerunu byli pewni awansu do kolejnej fazy mistrzostw i nieco rozluźnieni podeszli do ostatniego meczu ze Związkiem Radzieckim. Przegrali 0:4.

W 1/8 finału zawodnicy z Afryki trafili na Kolumbijczyków. Do rozstrzygnięcia zwycięzcy potrzebna była dogrywka. Roger Milla, który pojawił się na boisku w drugiej połowie regulaminowego czasu gry, dwukrotnie pokonał bramkarza rywali. Kolumbijczycy odpowiedzieli raz. Milla był bohaterem, a Kamerun sensacją, bo jako pierwsza drużyna z Afryki awansował do ćwierćfinału mistrzostw świata. Tam lepsi okazali się być Anglicy.

Wydawało się, że piękna historia Rogera Milli właśnie się zakończyła. Jednak cztery lata później zawodnik dopisał jej kolejny rozdział.

Na mistrzostwa świata w 1994 roku Kameruńczyk jechał jako 42 latek. W piłkę grał w swojej ojczyźnie, w klubie Tonnerre Jaunde. Kibice go kochali. "Naciskali, żebym pojechał na turniej, bo byli przekonani, że jestem jedynym piłkarzem, który może strzelić tam gole" - mówił po latach.

Kibice się mylili - Kamerun zdobył trzy bramki, a autorem każdej z nich był inny piłkarz. Jednak wśród strzelców znalazł się też Roger Milla. Trafił do siatki honorowo, w ostatnim meczu fazy grupowej przeciwko Rosji, przegranym wysoko 1:6.

Po oddaniu strzału znów pomknął do chorągiewki i po raz kolejny chciał wykonać swój taniec. Gdy zaczął, koledzy z drużyny wskoczyli mu na plecy. Cieszynka nie była już tak efektowna.

Jednak nadal wyjątkowa. Tym bardziej, że Milla poprawił swój rekord i sprawił, że najstarszy strzelec gola w historii mundiali nie ma już 38, a 42 lata i 39 dni.

***
Szczęśliwego Nowego Roku. Tańczcie dziś jak Roger Milla

3 komentarze:

Samuel Eto'o - brzydkie dziecko o dobrym sercu

Samuel Eto'o, Thierry Henry, FC Barcelona

W 2009 roku sięgnął z Barceloną po potrójną koronę. Rok później wyczyn ten powtórzył z Interem Mediolan. Czterokrotnie uznawano go za najlepszego afrykańskiego piłkarza roku - żaden inny zawodnik nie dostąpił tego zaszczytu tak często. Z osiemnastoma golami na koncie jest najlepszym strzelcem w historii Pucharu Narodów Afryki, a z ponad stoma bramkami mieści się też w najlepszej dziesiątce strzelców wszech czasów Dumy Katalonii. A przecież jego poważna kariera rozpoczęła się od zderzenia ze ścianą w Madrycie, gdy pewnego wyjątkowo zimnego dnia, mając niespełna 16 lat, wylądował w stolicy Hiszpanii, ubrany w krótkie spodenki i kolorowy T-shirt...

Samuel Eto'o dorastał w warunkach lepszych niż wielu jego rówieśników. Pensja ojca-księgowego pozwalała zapewnić rodzinie odpowiedni byt. Jednak Eto'o nie był ślepy i doskonale widział, jak żyją ludzie w portowym mieście Duala w południowo- zachodniej części Kamerunu. Widział i nigdy nie zapomniał...

Młody Samuel uczył się futbolu, jak wielu, kopaniem piłki na ulicy. W wieku 11 lat trafił do Akademii Piłkarskiej Kedji. Cztery lata później siedział już w samolocie lecącym do wspomnianego wcześniej Madrytu, by rozpocząć treningi w drużynie B tamtejszego Realu. Szybko musiał opuścić Królewskich. Drużyna młodzieżowa spadła do III ligi, gdzie przepisy zabraniały wówczas występów zawodnikom spoza Unii Europejskiej.

Eto'o rozpoczął swoją tułaczkę. Trafił na wypożyczenia do Leganes i Espanyolu, a następnie do Realu Mallorca, gdzie wreszcie udało mu się osiąść na dłużej. Po czterech latach gry na Majorce, tamtejszy Real stawał się za ciasny. Eto'o zdążył zostać najlepszym strzelcem klubu w historii występów w najwyższej klasie rozgrywkowej i przeniósł się do FC Barcelony.

Pod wodzą Franka Rijkaarda dotarł na piłkarski top. Zgarniał trofea klubowe i indywidualne. W 2005 roku był trzeci w plebiscycie FIFA na najlepszego piłkarza na świecie. Dwa razy wygrał Ligę Mistrzów, trzy - mistrzostwo Hiszpanii.

Największym problemem Samuela Eto'o była jego łatwość do popadania w konflikty. Zawodnik zawsze uważał się za poszkodowanego, sam nazywał się brzydkim dzieckiem i podkreślał, że przez całe życie musi pracować ciężej niż inni.

Kameruńczyk rzekomo odmówił wejścia na boisko w meczu przeciwko Racingowi Santander w lutym 2007 roku. Eto'o wracał wówczas po długoterminowej kontuzji i jak sam przyznał, powiedział trenerowi, że woli pojawić się na murawie w końcówce spotkania. Holenderski menedżer odebrał to jako wyraz braku chęci do gry.

Po Rijkaardzie szatnię Barcelony przejął Pep Guardiola i od razu wszedł w konflikt z Samuelem Eto'o. Napastnik czuł się przez niego upokarzany. Według relacji zawodnika, Pep chciał odebrać mu koszulkę z numerem "9". Panowie nie rozmawiali ze sobą, Eto'o nie chciał nawet patrzeć na twarz szkoleniowca. W 2014 roku w studiu telewizyjnym przed Gran Derbi, Eto'o z szyderą na ustach opowiadał o swojej relacji z Guardiolą. Nazywał go przeciętnym piłkarzem, mówił o braku szacunku ze strony trenera, wbijał szpilę za szpilą.

Toczył też wojnę ze swoim bohaterem z dzieciństwa - Rogerem Millą. Na mundialu w 1990 roku Milla prowadził Kameruńczyków do historycznego ćwierćfinału, a w tym czasie dziewięcioletni Eto'o po każdym meczu "biegał po ulicach Duali i nikt nie był w stanie go zatrzymać, bo był tak szczęśliwy". Jako dziecko był nazywany "młodym Millą". A starszy Milla cały czas marzył o triumfie reprezentacji w mistrzostwach świata i po latach zarzucał Samuelowi, że ten nie zrobił nic wielkiego dla reprezentacji narodowej. Eto'o odpowiadał mu, że "zdobywa trofea w klubach, a jego kariera nie kończy się na jednym ćwierćfinale."

Pokochał za to Jose Mourinho, z którym współpracował w Interze, a później w Chelsea. Portugalczyka nazywał "kimś więcej niż trenerem", podkreślał, że przemawiają tym samym językiem - "językiem prawdy". To Mourinho przekonał go do przenosin do Mediolanu, mimo że rodzina zachęcała do transferu do mocno zainteresowanego Manchesteru City. To z Mourinho konsultował też przeprowadzkę do ligi rosyjskiej, gdzie stał się najlepiej zarabiającym piłkarzem na świecie.

W jednym z wywiadów Eto'o wspominał, że gdy zaczął dostawać pieniądze za kopanie piłki i co tydzień na jego konto wpadało 130 dolarów, pozytywnie zaskoczony ojciec zapytał go, "czy to w ogóle możliwe, by na futbolu zarabiać tak dobre pieniądze". W Anży Machaczkała za rok gry pobierał 17 milionów funtów...

Eto'o nie trwoni ogromnego majątku. Jest przekonany o tym, że świat gorzej traktuje mieszkańców Afryki i postanowił to zmienić. W 2006 roku stworzył fundację, która wspiera najbiedniejszych i walczy z wykluczeniami. Eto'o sponsoruje sprzęt dla afrykańskich szpitali i wysyła utalentowanych piłkarsko chłopców na treningi do Europy. Walczy z rasizmem, którego sam często bywał ofiarą. Eto'o chce być afrykańskim bohaterem, chce być jak Nelson Mandela, z którym odbył prywatną rozmowę, i którą uważa za jeden z najważniejszych momentów swojego życia.

"Tutaj jest moja ziemia. Tutaj jest moja radość. Tutaj jest moje życie. Jestem częścią tej ziemi. To, jakim jestem piłkarzem, a przede wszystkim człowiekiem, zawdzięczam temu, skąd pochodzę. Swojej ziemi daję całą swoją miłość."

"Wszystko co mam to piłka i Boża pomoc" - piłce sam dał wiele, pomoc przekazuje dalej.

1 komentarze:

Cafu - z brazylijskich faweli do piłkarskiego raju


cafu brazylia piłka nożna

Według jednej z anegdot, kiedy młody Marcos Evangelista de Morais przychodził na świat w mieście Itaquaquecetuba w czerwcu 1970 roku, personel medyczny szpitala mocno się zirytował. W tym samym czasie reprezentacja Brazylii z przeżywającym drugą młodość Pelém grała na mundialu z Anglią, a jak wiadomo, w Kraju Kawy nie ma nic ważniejszego niż piękna gra. Być może, gdyby pielęgniarki zdawały sobie sprawę, że za chwilę odbiorą poród przyszłego kapitana, dwukrotnego mistrza świata i rekordzisty pod względem występów w reprezentacji, podeszłyby do narodzin z większym entuzjazmem...

Cafu wychowywał się w fawelach Jardim Irene - w miejscu z pozoru słonecznym, które w rzeczywistości skryte było w mroku biedy i przestępczości. Trudne warunki życia i godziny spędzone na boiskach wśród lepianek nauczyły go trzech rzeczy. Pierwszą z nich była nieustępliwość, która w przyszłości pozwoli mu nieustannie ganiać wzdłuż bocznej linii boiska. Druga to technika, której popis da w 2000 roku w meczu derbowym AS Roma - Lazio, kilkukrotnie podbijając piłkę nad bezradnym Nedvedem. Trzecia lekcja, być może najważniejsza, nauczyła go szacunku do tych, których los nie rozpieszcza i zaowocuje utworzeniem fundacji wspierającej dzieci z brazylijskich nizin społecznych.

Piłkarskie początki legendarnego obrońcy nie należały do najłatwiejszych. Na początku lat 80. został odrzucony przez kilka szkółek lokalnych klubów. Wreszcie dano mu szansę w São Paulo, gdzie zadebiutował w 1989 roku. Dwa lata później był mistrzem kraju. Cztery lata później miał na koncie dwa tytuły Copa Libertadores.

W São Paulo trafił na trenera Telê Santanę - byłego selekcjonera reprezentacji Brazylii, który z kadrą wykręcił rozczarowujące wyniki podczas mistrzostw świata w 1982 i 1986 roku. Natomiast na drodze Cafu, Santana odegrał rolę kluczową. Do tej pory brazylijski zawodnik grał na boku pomocy. Jego przydomek pochodzi przecież od byłego skrzydłowego Cafuringi. Santana przesunął piłkarza na prawą stronę obrony. Cafu przyznał, że początkowo występy w formacji defensywnej nie sprawiały mu radości, lecz z czasem przekonał się do tej pozycji. Warto było się pomęczyć - w 1994 roku Cafu został uznany najlepszym piłkarzem Ameryki Południowej.

Po tym sukcesie obrońca postanowił wykonać kolejny krok w swoim życiu i spróbował swoich sił w piłce europejskiej. W 1995 roku trafił do Realu Saragossa, wygrał Puchar Zdobywców Pucharów... i w tym samym roku powrócił do ojczyzny. Reprezentował barwy Juventude i Palmeiras, lecz wciąż w głębi duszy marzył o podboju Starego Kontynentu.

W 1997 roku usłyszał wycie wilka i przeniósł się nad rzekę Tyber - do Romy czeskiego szkoleniowca Zdenka Zemana. Zeman pragnął grać piłkę piękną, dynamiczną, niezwykle ofensywną - idealną dla Cafu. We Włoszech Brazylijczyk cieszył się futbolem, sprawiał radość sobie i kibicom z podziwem przyglądającym się jego kolejnym rajdom po prawej stronie boiska. W 2001 roku AS Roma sięgnęła po swój trzeci, i do tej pory ostatni, tytuł mistrza kraju. Cafu był bohaterem.

Zwieńczeniem kariery klubowej miał być AC Milan. Wielki AC Milan z początku XXI wieku. Cafu przeniósł się do Mediolanu w 2003 roku i od razu wskoczył do kultowej dziś jedenastki z takimi ikonami futbolu jak Dida, Paolo Maldini, Alessandro Nesta, Andrea Prilo, Kaka czy Andrij Szewczenko. Cafu tworzył pozycję bocznego obrońcy na nowo. Zachwycał wydolnością, skuteczną grą w defensywie i szaleńczymi rajdami w ofensywie. Z wielką odwagą dobiegał do końcowej linii boiska pod bramką przeciwnika i wycofywał do wbiegającego w pole karne kolegi z drużyny. Oprócz perfekcyjnych wrzutek, to był jego znak firmowy. Na Półwyspie Apenińskim nazywano go Pendolino, bo woził rywali tam i z powrotem. Nie miał litości, a mimo tego zawsze przechadzał się uśmiechnięty. Sprawiał wrażenie, jakby nigdy się nie męczył. Sir Alex Ferguson powiedział, że Cafu musi mieć dwa serca. Artysta Pirlo nazywał go "trendsetterem" nowoczesnego prawego obrońcy. Z Milanem zdobył mistrzostwo Włoch, Superpuchar kraju, Superpuchar Europy, Ligę Mistrzów i Klubowe Mistrzostwo Świata. Jednym słowem - wszystko.

Kariera reprezentacyjna to kolejna piękna historia. W żółtej koszulce debiutował w 1990 roku. Cztery lata później był już mistrzem świata. Podczas amerykańskiego mundialu z 1994 roku zagrał w trzech meczach. Za każdym razem wchodził z ławki rezerwowych. W tym najważniejszym spotkaniu, w finale, pojawił się na murawie w 21. minucie, bo kontuzję odniósł Jorginho. Nie czuł wielkiej presji. - "Presję czuli faceci wykonujący jedenastki w konkursie rzutów karnych" - stwierdził w rozmowie z FIFA.

W 1998 roku stanął przed szansą obrony tytułu mistrza świata, jednak w finale Francuzi zdeklasowali Brazylijczyków. Eksperci mówili po meczu, że Francja wcale nie była tak mocna, za to Brazylia beznadziejna. Cafu miał inne zdanie: - "Wiele osób uważa, że graliśmy słabo, ale takie stwierdzenie umniejsza sukces rywali."

Przed swoim trzecim mundialem w 2002 roku przeżył mały kryzys. W jednym z meczów otrzymał czerwoną kartkę. Selekcjoner Luxemburgo się wściekł i odebrał mu opaskę kapitańską. Trener nie wytrwał jednak długo na swoim stanowisku i został zmieniony przez Luisa Felipe Scolariego. Ten kapitanem uczynił Emersona, który złapał kontuzję i nie mógł zagrać na mistrzostwach w Korei i Japonii. Cafu wrócił do łask. Na jego ramieniu znów pojawiła się opaska.

Na azjatyckich boiskach Brazylijczycy nie mieli sobie równych. Dotarli do finału, gdzie przeciwnikiem byli Niemcy. Był to trzeci finał dla Cafu. Historyczny, bo żaden inny piłkarz nie grał w trzech decydujących meczach mundialu z rzędu. W Jokohamie Ronaldo dwukrotnie pokonał Oliviera Kahna i dał piąty tytuł Canarinhos. 

Podczas wznoszenia Pucharu Świata Cafu krzyknął, myśląc o swojej żonie: "Kocham cię, Regina". Unosząc Puchar miał na sobie koszulkę meczową, na której napisał flamastrem "100% Jardim Irene". W najważniejszym momencie swojego życia, będąc na piłkarskim szczycie, oddał hołd ukochanej osobie i ukochanemu miejscu. 

"Wszystko co mam, zawdzięczam fawelom Jardim Irene. [..] Chciałem udowodnić wszystkim, że człowiek pochodzący z tak skromnych okolic, człowiek bez perspektyw, może być wielkim sportowcem i dobrą osobą."

Marcosie Evangelista de Morais, udowodniłeś.

1 komentarze:

To jest futbol



Kiedy w 1977 roku Maradona debiutował w barwach reprezentacji Argentyny na legendarnej La Bombonerze, Pele grał swój ostatni sezon w amerykańskim New York Cosmos. Koszulki reprezentacyjnej nie zakładał już od 6 lat. 

Nie mieli okazji, by zmierzyć się w bezpośrednim pojedynku na murawie i udowodnić światu, a przede wszystkim sobie, kto był tym największym z wielkich. Messi i Ronaldo spotykają się kilka razy w roku i walczą na gole. Maradona i Pele zmuszeni byli znaleźć inne pole walki. Postanowili bić się na słowa.

I tak Diego z wypisaną na twarzy szyderą zastanawiał się, dlaczego ludzie porównują go do Pelego, skoro "za czasów Brazylijczyka rywale nie ruszali się po boisku". Pele przekonany był o swojej wyższości i głosił, że "jest dla piłki tym, kim dla muzyki i sztuki byli odpowiednio Beethoven i Michał Anioł". Oskarżał Argentyńczyka, że ten, ze swoim zachowaniem i słabością do używek, gorszy młodzież. Maradona odgryzał się, nazywając Pelego "maskotką w rękach rządzących piłką" i odsyłał go do muzeum. Było ostro, brzydko i, zwłaszcza w kontekście tych nazwisk, niegodnie. 

Ich wojna zakończyła się oficjalnie przed Euro 2016, kiedy obaj wzięli udział w meczu pokazowym. Jednak prawdziwy rozejm podpisano rok później - w piątek, 1 grudnia 2017 roku na Kremlu. 

Schorowany, poruszający się na wózku inwalidzkim, ale szczęśliwy Pele i całujący go Maradona. Mówi się, że piłka to piękna gra. To prawda. Ale to piękno to niekoniecznie gole, dryblingi i niespodziewane zwroty akcji, lecz właśnie takie momenty, jak ten uwieczniony na zdjęciu.

Na zdjęciu, które porusza wyobraźnię zarówno pokolenia, które miało to szczęście śledzić tych panów w telewizji, jak i pokolenia, które musi ratować się kompilacjami na Youtubie. Na zdjęciu, które niesie ze sobą wszystko to, co w piłce najważniejsze - szacunek, radość i emocje. Na zdjęciu, które podobnie jak jego bohaterowie, przejdzie do historii tej pięknej gry.

0 komentarze:

Egzotycznie czyli pięknie


Mistrzostwa świata więc i egzotyka. I tak trzeba żyć! Chciałem rywala z Afryki. Jest rywal z Afryki. Chciałem Japonię. Jest Japonia. Nie chciałem Hiszpanów. Nie ma Hiszpanów.

Grupa bez wyraźnego faworyta. Nie mam problemu, by wyobrazić sobie, jak w czerwcu wygrywamy z Kolumbią, ale też nie niemożliwy wydaje się scenariusz, według którego tracimy punkty z Senegalem.

Spotkanie z Kolumbią pełne będzie dodatkowych smaczków, a o to w takich imprezach chodzi. Lewandowski powalczy z Jamesem na strzelnicy, a Glik z Falcao będą mieli okazję wymienić się trochę mniej uprzejmymi szturchańcami niż ma to miejsce po strzelonych golach dla Monaco. Szczęsny i Ospina przypomną sobie czasy, gdy tarzali się po ziemi w boju o ławkę w Arsenalu. No i przed meczem każdy sobie odświeży Narcosa.

Senegal na papierze wygląda naprawdę solidnie. Będzie dym na skrzydłach, szczególnie na tym, gdzie szalał będzie Mane. Oby grał na Piszczka.

Mecz z Japonią to kwiat kwitnącej wiśni na torcie. Husaria kontra samuraje. Wódka kontra sake. Schabowy kontra sushi. Potężny wiedźmin kontra chłopczyk z czarnym zeszytem. Mój wymarzony rywal. Ale też oczywiście niełatwy. Mają piękne stroje, dostojny hymn, naprawdę fajną paczkę z Kagawą na czele i trenera Halihodzicia, który zjeździł pół świata i był blisko sprawienia sensacji z reprezentacją Algierii na poprzednim mundialu.

Nie ma sensu rozdzielać miejsc w grupie, tym bardziej, że tak naprawdę nie wiemy, jak grać z tymi rywalami. Kiedy ostatni raz podejmowaliśmy Kolumbię, Tomasz Kuszczak wyciągnął się jak struna, a Dariusz Szpakowski obwieścił, że "mamy sytuację niecodzienną". Japonia przyjechała do nas w 2002 roku, strzeliła dwa gole i wróciła do domu oglądać anime. Z Senegalem nigdy nie graliśmy. Dużo interesujących sparingów przed nami.

Mam jednak wymarzony scenariusz. Wychodzimy z grupy, w 1/8 trafiamy na Anglików, Lewy pakuje trójkę, Kane trójkę, remis, rzuty karne. A w nich dumni Synowie Albionu, zgodnie ze swoim poszanowaniem dla tradycji, odpadają.

Wielość kultur, wielość stylów i to wszystko w naszej grupie. To są mistrzostwa świata. To będzie piękny turniej.

0 komentarze: