Mickiewiczowski wskrzesiciel narodu


Gdy we wrześniu 2009 roku Dariusz Szpakowski wygłaszał do bólu szczery, przytłaczający monolog podsumowujący tragiczne eliminacje do mundialu, polska piłka jawiła się przed kibiców obliczem, jak to Mickiewicz pisał, prochem i niczem. 

Reprezentacja, która wywalczyła historyczny awans do Euro 2008 była tylko wspomnieniem, cudotwórca Beenhakker przestał być magikiem, a stojący u steru łajby PZPNu Grzegorz Lato dryfował ku najpłytszej z mielizn. Naszym przeznaczeniem, jak u wieszcza, było wygnanie.

Na wygnaniu tym przegapiliśmy dwa mundiale. W 2012 roku dano nam jednak szansę powrócić, choć na moment, do świata żywych i zorganizować piękny bal. O ile impreza była doskonała, to inni bawili się świetnie, a gospodarz nie wytrzymał tempa i dość szybko zawinął się do spania.

Mijały lata, kopacze przeobrażali się w piłkarzy, zbieranina chłopców stała się drużyną, władzę przejęli odpowiedni ludzie, a słowa "reprezentacja Polski w piłce nożnej" znów brzmią dumnie. A drogą tą wraz z kadrą kroczył On - Robert Lewandowski. 

Debiutował w roku 2008, gdy męczyliśmy się na pastwisku w San Marino. Powoli dojrzewał, cztery lata później miał prowadzić naszego oszukanego, a nie dostojnego poloneza w wyżej wspomnianym balu i choć sam spisywał się nieźle, partnerzy i główny choreograf nie pozwolili na długi pobyt w tańcu z gwiazdami. Następnie nadeszły czarne miesiące, w sumie aż 24, podczas których Lewy strzelił w kadrze tylko osiem goli. Kibice gwizdali, on sam się denerwował, a gdy już się odblokował to prowokacyjnie uciszał trybuny.

Jednak pewnego dnia Lewy postanowił wystrzelić tak naprawdę i gdy odpowiednio przymruży się oczy, to okazuje się, że 200 lat temu sam Mickiewicz o tym pisał.

Bo jak już zostało wcześniej wspomniane, po tragicznym roku 2009 naszym losem było z poważnej piłki wygnanie. I tak jak ksiądz Piotr w swoim widzeniu zastanawiał się, czy całe pokolenie Polaków zostanie stracone do końca, to dziecię uszło, urosło i, choć nie jest to jak wieszcz prawił obrońca, to na pewno wskrzesiciel narodu. Może nie z matki obcej, może jego krew to nie dawne bohatery i imię to też niekoniecznie czterdzieści i cztery, bo nawet goli w kadrze nastrzelał już więcej, ale nadszedł w końcu po latach, w których lud cierpiał i ku niebu, a może raczej ku kolejnemu wielkiemu turnieju swą drużynę wznosi. I choć od jego stóp biała jak śnieg szata nie wionie, to w zamian białą jak śnieg przywdziewa koszulkę, a na niej orzeł w koronie. Gdy pokazuje ludom dłoń, nie jest ona przebita, ale w innym geście triumfu kolejne gole odlicza. Był dzieckiem i urósł - duszą i ciałem. Z drobnego chłopca stał się taranem. Może świat nie drży, gdy woła, ale już gdy z piłką przy nodze mknie to drży każda obrona. Lud kibiców lata wycierpiał, jego przyjścia nie dało się przyśpieszyć. Ale wreszcie przybył...

I cieszmy się, że jest, że możemy podziwiać go na żywo, śledzić jego drogę i po prostu żyć w czasach gościa, który bije wszelkie rekordy. Gościa, który już jest legendą i bohaterem tych pięknych opowieści, które w przyszłości snuć będziemy przysłuchującym się z zazdrością naszym dzieciom i wnukom. Gościa, którego wyczyny będziemy wspominać z łezką oku, gdy za 30 lat będzie siedział w studiu w roli eksperta. 

Gościa, którego imię to Robert Lewandowski.

0 komentarze: